czwartek, 13 listopada 2014

Zona Cafetera - Salento. Z aromatem kawy...

Nadszedł czas pożegnać stolicę salsy po tym zdecydowanie za krótkim pobycie. Czas na Zona Cafetera. Po gwarnych negocjacjach z kierowcami busów zabieramy się za 15k COP za os. do Armenii, a tam przesiadka do Salento;) Trasa miała zabrać 2,5 godziny... Zajęła 4 z hakiem. 



Salento

Czas się zatrzymał. Spokój i cisza. Ludzie się przyglądają, ale nie wytykają palcami. Są mili i uśmiechnięci, nie zagonieni codziennością. Akurat tak wypadło, że dotarliśmy w piątkowy wieczór, kiedy zaczyna sie weekendowe szaleństwo - tu inną miarą mierzona jest rozrywka. 


Hostel La Casona (17k COP za osobę) nie ma wielu gości tej nocy, ale każdy z nich wydaje się na swój sposób ciekawy, z historią i własnym podejściem do rzeczy. Są muzycy (niczym podróżni trubadurzy), są lingwiści pracujący jako guías czyli przewodnicy, jest Efrain, który zwrócił na siebie sporą uwagę z racji, że żyje muzyką i żyje z muzyki. Chciałam kupić jego płytę, ale on po prostu nie ma wiecej niż jedną, która nagrał po to, by z nią podróżować jako część swojego dorobku. 


Salento ma w sobie coś magicznego. Człowiek uspokaja się tu samoistnie, nagle potrzeby egzystujące w dużych miastach giną na rzecz niezmąconej kontemplacji latynoskiego bytu. 
Miasteczko: Jest główny plac z kościołem i małym parkiem w środku. Dokoła sklepiki, kawiarnie i restauracje, bary. Reszta miasteczka to prostopadle ułożona sieć dróg z kolorowo pomalowanymi niskimi domkami. Na "rynku" są dwa zegary, jeden swobodnie stoi przy wejściu do głównej ulicy prowadzącej na przyległe do miasteczka wzgórze La Cruz, drugi natomiast na wieży kościoła. Obydwa nieustająco wskazują godzinę 8:00. Wiecznie psujący się bankomat. Kolorowe wagony, przy których serwuje się trucha (pstrąga)  Psy... 






Psy odgrywają tu rolę krakowskich gołębi. Są tu pewne różnice. Gołębi większość ludzi nie lubi, chroni się przed nimi balkony siatkami, budynki szpikulcami, a karmione są tylko na krakowskim rynku. W Kolumbii nikt psa nie przepędza, nie krzyczy, nie bije i nie płoszy. Pies leży na ulicy, czy chodniku -no leży, tyle. Przyjazne zwierze, ni krzty agresji. Pies nie warczy i nie zaczepia, co najwyżej smyrnie łapką jak jem, żeby mu dać -nie nachalnie. Kolejna różnica - na dużą skalę spotyka się gołębie tylko w Krakowie. W Kolumbii psy masowo zasilają chodniki całego kraju.



Wracając do Salento. Właściwie dlaczego tu jest tak... Inaczej? Otóż, czy ktoś kiedykolwiek czuł się źle w górach? Salento jest położone w pieknej dolinie otoczonej ciekawej struktury górami. Region Quindio, obok doliny Cocora. Zielono i zielono i palmowo... Słońce budzi promieniami muy temprano (raniutko), bo już od 6, a dzień kończy się ok. 18, co z kolei następuje w mgnieniu oka. Dosłownie w momencie od zachodu słońca robi się ciemniusieńko. 

W skrócie co robiliśmy w Zona Cafetera?

1. Sobota:

Zjedliśmy śniadanko (standardowo jajeczniczka z patacones i arepa), a wszystko za jakiego 6k COP. Plan był prosty - bierzemy plecaki i ruszamy do finca (gospodarstwo z plantacją kawy), żeby zobaczyć proces parzenia kawy i przejść się po okolicznych pagórkach. Po drodze na śniadanie natomiast spotkaliśmy pana, który zaproponował nam ciekawe urozmaicenie wycieczki -  Caballos amigos? (Może konie, przyjaciele?). Przemyśleliśmy sprawę przy soku z maracuji, jako że żadne z nas wcześniej nie miało doświadczenia w jeździe konnej - dlaczego by nie? Utargowaliśmy (krakowskim targiem) z 45k COP na 35k COP za osobę i ruszyliśmy po nasze rumaki.
Po 3 minutowej instrukcji obsługi czworonoga - ruszamy, stromym urwiskiem w dół i do góry, w dół i do góry...

Po drodze finca Ocasa - tam spędzamy ponad godzinkę i uczymy się jak postaje kawa, aby na końcu własnoręcznie ją zaparzyć przez tak zwaną La media de abuela, czyli pończochę babci. Kawa jest wyśmienita!

Ruszamy więc dalej - trzej muszkieterowie i nasz przewodnik - w kierunku La cascada, wodospadu górskiej rzeki w środku lasu. Pada deszcz... ale nie przeszkadza to naszym koniom, które wiozą nas jak na autopilocie. Lejce w prawo, lejce w lewo... a koń itak prze na wprost! Wspaniałe zwierzęta. Kawa i konie zaliczone.

Wieczorem Maciek postanawia nabrać sił i zostaje w hostelu w ciepłym łóżeczku, a ja z Piotrem prosto w wir sobotniej gorączki salsowej na rynku Salento. Okazuje się jednak, że wygląda to zupełnie inaczej. WIęcej spotkaliśmy vallenato i merenge niż salsy, ale też miło spędziliśmy czas popijając Aguardiente  i bujając do rytmu z latynosami.

2. Niedziela:

Każdy poranek w Salento jest bajkowy... Wstajemy  w ciemnym pokoju po to, aby otworzyć okno rażące wschodnim światłem... po czym, kiedy oczy się przyzwyczają wyłania się widok na zielone góry i dolinę. Chciałoby się tam zostać.

Postanowiliśmy się rozdzielić i Maciek został w Salento, żeby poprzechadzać się wśród lokalnych i porozmawiać z nimi, a potem pojechać do Filandii.
Stop. Maciek time:
Filandia to miasteczko jeszcze bardziej odklejone od rzeczywistości niż Salento. Utrzymane w podobnym klimacie co Salento, tylko bez turystów i z jeszcze lepszymi widokami. Samo miasteczko położone jest na wzgórzu, a jej centralny i najwyżej położony punkt do rynek. Powoduje to, że  stojąc na rynku, w którą stronę by się nie obrócić na przestrzał uliczki widać zapierające dech w piersiach widoki Valle de Cauca, która trochę przypomina hobbitowskie śródziemie z pofalowanymi pagórkami na każdym kroku.
Każdy domek ma kolory z innej parafii, wygląda to trochę jakby jakiś producent farb wydał wszystkie końcówki parti mieszkańcom, każdemu inny kolor. Ale razem sprawia to niesamowicie piękne wrażenie. Taką właśnie Kolumbię zapamiętam - bardzo kolorową.


Z Piotrkiem ruszyliśmy do Valle de Cocora -wreszcie zobaczymy najstarsze i nawyższe na świecie palmy woskowe! Wskoczyliśmy do jeep'a za 3k COP na ryneczku Salento i w drogę! W 30 minut byliśmy na miejscu i od razu podziwialiśmy to miejsce. Nie wiedzieć czemu, myśleliśmy, że trzeba iść dalej i znaleźć las palm gdzieś w głębi gór. Ruszyliśmy więc na 5 -cio godzinny marsz w górę, aż spotkaliśmy ludzi na ok 2800 m. n.p.m., którzy olśnili nas, że las palm to właśnie ten, który widzieliśmy na dole po dotarciu jeep'em na miejsce. Zmyliła nas nazwa  El bosque, co oznacza "Las",  a wiec kierowaliśmy się na zwykła finkę :) Tak czy inaczej, kondycję mamy niezłą.



Po powrocie zjedliśmy razem w kolejnej polecanej przez przewodnik restauracji i poszliśmy jeszcze na nocną przechadzkę po miasteczku. Spać!

3. Poniedziałek:

Wyspani, wypoczęci, obolali, ale zdrowsi, zjedliśmy śniadanie w hostelu i wyszliśmy zgarnąć ostatnie ochłapy spokoju i chillout'u przed dalszą podróżą.
385 schodów na wzgórze La Cruz, to właściwie droga krzyżowa na szczycie, której jest krzyż i punkt widokowy, mirador.  Potem przechadzka po sklepach, gdzie głównym celem był kolumbijski kapelusz, ale niestety kupiliśmy wszystko tylko nie kapelusze. Piotrek stał się posiadaczem ponczo ;) Kawa, wino o smaku kawy, kawowe przysmaki... Maciek w tym czasie przesiadywał na ławce głównej uliczki i kontemplował zachowanie przechodniów czekając na nas.


Pakujemy się i ruszamy do Pereira na lotnisko, skąd samolot zabiera nas do Cartageny, gdzie będziemy dokładnie na dzień Niepodległości Cartageny, jak i... Dzień Niepodległości Polski!

VIVA POLONIA!

Do następnego razu,

Anna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz