poniedziałek, 3 listopada 2014

Podboj stolicy, Bogota ...

Migawki z nocy zaraz po przylocie:


Po zjedzeniu lokalnego jedzonka z poprzedniego posta Maćka, ruszamy na podbój klubów salsowych! Przebywamy pół miasteczka przebranych ludzi i trafiamy na klub Quiebra canto.
Salsa na żywo! Raj dla ucha i nóg :) teraz tylko taniec...


1 listopada 2014

Tak więc po dostojnie podanym śniadaniu w postaci jajecznicy z cebula i pomidorkami popijanych prze-mleczoną kawą i pysznym rumianym tościkiem zapakowaliśmy się i wyruszyliśmy na podbój Bogoty w dzień!
  Idealnie ustalony przecież plan troszkę podupadł po rozmowie i dobrych radach gosposi hostelu, która wywróżyła nam deszcze popołudniem. Stąd pierwszym celem, zaraz po Cafe Internet, było wzgórze Monserrate ;) Wyruszamy...




Ile osób może świadomie nie wiedzieć, dokąd prowadzi pytających o drogę trzech gringo? Ile z tych osób jest niepewna, ilu nie chce się dokładnie wytłumaczyć i wyrzucają ramię w losowym kierunku z komentarzem "derecho!"*, a ile totalnie nie wie, co mówi lub chce się zwyczajnie pozbyć zaczepnych białasków?
Zwiedzanie miejsc handlowych w konkretnym celu bez konkretnych wskazówek od rogu do rogu może być zabawne i było, ale to by bylo na tyle ;) Ostatecznie poszukiwania cafejki internetowej zakończyły się powodzeniem, a nawet z bonusem, gdyż oprócz wydrukowanych biletów pan Alfred z Llamadas (kafejka internetowa i budki telefoniczne) pomógł nam aktywować kolumbijski numer telefonu i wreszcie złapaliśmy płynniejszy kontakt ze światem Shakiry.


Monserrate! Wyjazd wyciągiem teleaurico (wyciag), a zjazd kolejka funicular (kolejka). Wzgórze było tak strome, że ciężko było wyobrazić sobie wspinaczkę w górę, czy jakiekolwiek zejście. Na szczycie rozpościerała się przepiękna panorama stolicy z widokiem na nadchodzącą chmurę... Wstąpiliśmy do Sanktuarium, gdzie oko przykuła czarna Madonna z czarnym Jezuskiem. Przeszliśmy dalej i znaleźliśmy sie na targowisku pierdoleciaków :).  Breloczki, święte obrazki, kapelusze, herbata z koki, krzyże, święte mikołaje, kolorowo plecione torebeczki, zabawki, ozdoby, biżuteria... Jedzenie - glównie kurczaki, banany nadziewane serem i marmoladą, mnóstwo owoców i... znów Koka. A tu do wyboru do koloru: Bioherbartki, napar z koki, nalewka z koki... Wszystko pachnie i woła (dosłownie woła), żeby kupić. Próbujemy wiec nalewki z koki i udajemy się do kolejki jadącej w dół do centrum.




Po drodze do Museo de Oro (Muzeum Złota) wstępujemy do małej, przydrożnej kawiarenki i pytamy o "chocolate completo" typowo podawaną z serem. O dziwo pytaliśmy w kilku knajpkach wcześniej i takowego typowego specyfiku nie posiadali. Tu natomiast, trochę znudzona i spowolniona Pani odpowiada - Si. Wspaniale! Siadamy więc wciąż niepewni jak wyglądać ma ten dziwny przysmak. No i jest... Czekolada... Plasterki sera na spodeczkach... Cukier trzcinowy... Pytanie? Jak to się je?
Pani była tak uprzejma, że pozwoliła nam zjeść na swój własny sposób :) A wiec, ser w łapkę jako zagryzka i popijamy czekoladką... Dziwnie, wciąż nam sie wydaje, że przysmak podany w internetach i LP (przewodnik) jest narodowym żartem Kolumbijczyków.



Udaliśmy się do Muzeum i spotkaliśmy się ze znajomym kolumbijczykiem Jairo, który postanowił nam towarzyszyć wewnątrz. Dobrze strzeżone Muzeum posiadało bogatą kolekcję złotych naczyń, biżuterii, narzędzi i wielu wielu innych przedmiotów, które wystawione w gablotach, opiewane legendą o El Dorado przybierały magiczny charakter ukrywanej w nich historii...




Razem z Jairo poszliśmy zjeść obiad. I tu jak zawsze pojawił się dylemat... Czy pójść do miejsca dla mięsożerców czy roślinożerców? Hm tym razem poszliśmy do wegetariańskiej knajpki w centrum La candeleria (wybór uzasadniony brakiem czasu i godnego wyboru w pobliżu) zarządzanej przez kilka kobiet krzątających się od samego wejścia. Dostaliśmy zupkę wiejska z fasolka, yuca, kukurydza itp., a na drugie Lasagne. Do wszystkiego, pyszne naturalne soki z tomate del arbol ("pomidor z drzewa" - owoc, który ma lekką nutę pomidora) oraz drugi, którego nazwy nie pamiętam. Dołączyła do nas znajoma z Couchsurfingu, Ximenita.


Jairo z Ximenita, po usłyszeniu naszego przeżycia z czekoladowym wybrykiem potwierdzają, że owszem to jest tradycyjny przysmak Bogoty i zabierają nas do porządnego miejsca gdzie skosztowalismy go ponownie. No cóż, to i tak nie na nasze kubki smakowe ;)

Odwiedziwszy jeszcze prędko Plaza de Bolivar ruszyliśmy do hostelu po bagaż i pognaliśmy na lotnisko. Po skosztowaniu pysznych soków z marakuji i lolu wskoczylismy do samolotu na 2 godzinki, by znaleźć sie na oddalonej od wybrzeża Kolumbii o ok. 800 km wyspie San Andres...

Przylot do San Andres:

Podmuch ciepła, wilgoć w powietrzu, wiatr... Pierwsze wrażenie. Po deszczu, niezbyt czysto, zapachy w każdej dzielnicy to jedzenia, to drzew, to śmieci, to znów zapach morza zza zabudowania... duszno i wilgotno. Za każdym rogiem muzyka, głośna muzyka.. Salsa, bachata, reggaeton! Bezpańskie psy, leżą.. one tylko leżą albo szukają wody. Maja szczęście, że to pora deszczowa.

Z lotniska do hostelu przeszliśmy piechotą :) ponad 1 km. A wiec i jest, Hostel El  Viajero!


* derecho - oznacza: na wprost, natomiast de recha oznacza: w prawo (tu tkwił problem w zrozumieniu, gdyż my tych dwóch zwrotów nie rozróżnialiśmy)

Ania & Piotr

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz