piątek, 21 listopada 2014

Karaiby - Park Tayrona

13 listopada

Plan na dziś - dostać się do Parku Tayrona. Jedna z głównych atrakcji okolicy. Jeździ tam każdy podróżnik, przed lub po wycieczce do Cuidad Perdida (Zaginione Miasto), które jest drugą, główną atrakcją w tym rejonie. Ale najpierw oczywiście pisanie bloga, rezerwacja kolejnego hostelu. A.. i trzeba się spakować na 2 dni. Duże plecaki zostawiamy w naszym hotelo-hostelu Miramar o podwyższonym standardzie w pokoju, bo była klimatyzacja i "łazienka". Piszę w cudzysłowiu, ponieważ owa "łazienka" to był kibelek i prysznic na ok. 2 m2, ogrodzone murkiem o wysokości 1,6 m, znajdująca się w pokoju. Ale to tylko taka dygresyjka...

Tak więc ok. 12-13 udało się nam wyczołgać na ulicę. Busik do El Zaino, które jest znane jako "wejście do Parku". Budka, 38k COP za wstęp (ok. 50zł !!!). Nastepnie mini-busik, który za kolejne 2k przewoził ludzi 4km dalej. I zaczęliśmy spacerek. A raczej górską wędrówkę. Ja byłem oczywiście mokry po kilku minutach, bo wilgoć i temperatura ok. 30 st. robią swoje. Po jakiejś godzinie czy półtorej spotkaliśmy... pana sprzedającego lody. Jakby to była Sahara, pomyślałbym, że to fatamorgana. Ale tu było to naprawdę. Pan miał styropianową zamrażarkę i na jakiejś górce zrobił sobie swoje stoisko. Z racji gorąca zjedliśmy po lodziku i poszliśmy dalej.

Po kolejnej godzinie dotarliśmy do pierwszej "miejscowości". A raczej nadmorskiego obozowiska Arrecifes, gdzie można było za 13k mieć hamak na noc, a za 40k namiot 2-osobowy. Ania przetestowała WC (z oceną mało pozytywną), ja z Maćkiem piwerko i cole wypiliśmy w międzyczasie. Demokratycznie uznaliśmy, ze zobaczymy, co jest dalej. Ponoć ładniej i drożej...

Znowu 1-1,5h marszu, tym razem już nie po górkach i lesie, ale po płaskim, trochę po plaży. W końcu dotarliśmy do El Cabo San Juan del Guia. Faktycznie było warto. Dużo ładniejsze "obozowisko", piękna plaża, ale... na wejściu usłyszeliśmy, że nie ma miejsc. Oczywiście nie uwierzyliśmy i odstaliśmy, odczekaliśmy swoje. Ania pomęczyła recepcjonistę i znalazły się 2 jednoosobowe namioty za 25k za noc. Zwycięstwo. Czym prędzej pobiegliśmy na plażę wykąpać się. Czekając na prysznic, pogryzły nas komary, bo chyba ich pora nadeszła wraz z zachodem słońca (18 godzina). Nastepnie musieliśmy grzecznie poczekać na otwarcie jedynej restauracyjki na obozowisku, która miała sztywne i krótkie godziny otwarcia. Po co maja się przemęczać... ;)



Po zjedzeniu całkiem smacznej kolacji (głównie owoce morza i ryby), wzięliśmy po naturalnym soku i siedliśmy sobie na plastikowych krzesełkach twarzą w stronę morza i patrzyliśmy sie: raz na morze, raz na niebo i gwiady. I tak czas upływał... W końcu relaks, bez internetów, pośpiechu, czytania, planowania. Później spotkaliśmy znajomych z Tagangi Polaków, w końcu Kolumbia taka mała jest... Posiedzieliśmy z nimi chwilę i poszliśmy razem na taki mały, skalisty cypelek. Stąd jeszcze lepiej widać gwiazdy i magiczniej faluje morze. I tak czas upływał dalej...



Pomimo nocy, temperatura dalej była wysoka, więc w namiocie była sauna w 2 minuty. Trzeba było zaryzykować wizyta małych gości i spać przy otwartym wejściu.

14 listopada

Wraz ze wschodem słońca o 6 rano, prawie biegiem wydostaliśmy się z naszej sauny, w której została podkręcona temperatura. Przynajmniej wcześnie zaczeliśmy dzień. Znowu trzeba było poczekać na otwarcie restauracji, żeby zjeść śniadanko. Nastepnie plan przewidywał plażing-smażing. Więc kolejne kilka godzin spędziliśmy na piasku i w wodzie. O 12 check-out z obozowiska i udaliśmy sie alternatywną ścieżką do wyjścia Parku w miejscowości Calabazo. To nic, że wcześniej kilka osób powiedziało, że tu trzeba przewodnika wziąć, bo można się zgubić. Od czego jest kompas w komórce i GPS?

Obowiązkowym punktem było Pueblito, ruiny dawnej osady indian. Jest to określane mianem małego Cuidad Perdida. 2-3h później udało się bezpiecznie dotrzeć do drogi głównej w Calabazo. Po drodze udało się nam usłyszeć głośne krzyki małp (które brzmiały na początku jak jakiś duży, groźny zwierz).



Nieco dalej, dochodząc coraz bliżej cywilizacji usłyszeliśmy szczekanie psa. Parę krków dalej, zadarliśmy głowę do góry i... zobaczyliśmy indiankę patrząc na nas z progu swojej chatki wraz z gromadką dzieci. Uśmiechnęliśmy się i już mieliśmy iść dalej, ale uznałem, że nie przepuszczę takiej okazji. Zapytałem po hiszpańsku czy Pani Indianka mówi po hiszpańku, kiwnęła głową na tak. Poprosiłem Anię i Maćka o zapytanie się, czy możemy zrobić sobie z nią zdjęcie. Na co również pozytywnie kiwnęła głowa. Takim sposobem spotkaliśmy pierwszych, prawdziwych indian. Chwilę porozmawialiśmy, nagraliśmy filmik, zrobiliśmy kilka zdjęć, podziękowaliśmy i poszlismy dalej.



Przed złapaniem powrotnego autobusu do Santa Marta, zrobiliśmy oczywiście przerwę na soczek z naszych ulubionych, dziwnych i egzotycznych owoców. Powrót nieco nas zaskoczył, ponieważ przy wieździe do Santa Marta powstał gigantyczny korek. Pół kilometra jechalismy przez jakieś 45 min. W pewnym momencie, ku naszemu zdziwieniu, kierowca się zatrzymał i wyszedł. Pan bileter powiedział "wysiadać, nie jedziemy dalej". Ja oczywiście nie do końca łapałem co sie dzieje, ale zaraz zapytałem chłopaka, który zaczął się awanturować z Panem Bileterem, że żąda zwrotu pieniędzy i jakim prawem nie chcą dowieźć nas na przystanek końcowy. Ale latynoską mentalność nie jest łatwo zrozumieć. Był korek, ciężko się jechało, więc się zatrzymał i wyszedł. Po co się męczyć? Oliwy do ognia dolała Ania, zwracając się do kierowcy o zwrot połowy pieniędzy o bilet, skoro nie chce jechać dalej, bo do naszego celu mamy jeszcze 6km i nie będziemy iść na nogach. I do tego nie wiemy gdzie jesteśmy, że zostaliśmy oszukani, itd. Wtedy chyba latynoskie poczucie honoru zadziałało i kierowca nagle ruszył z pozostałą garstką pasażerów. Pozostała cześć posłusznie wyszła już na początku całego zdarzenia.

Wieczór spędzilismy na spakowaniu się, zjedzeniu czegoś i poszliśmy spać. Kolejnego dnia pobudka przed 5 i początek wyprawy do indiańskich plemion...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz