sobota, 22 listopada 2014

Sierra Nevada - wyprawa do plemion

15 listopada 2014

ZzzZZzZZzzzzzZz....

04:30 - budzik.
04:32 - walenie do drzwi: Chicos! Son las 4 y media! - szeptem wykrzyczał portier.
04:34 - drugi budzik. Wstajemy.
Szykujemy plecaki, szeleścimy, upychamy i dobudzamy się...
04:50 - wrzucamy bagaż do depozytu, chowamy paszporty pod kłódkę. Wszystko co potrzeba już w plecakach. Czekamy na samochód.
05:15 - Zaczynamy wycieczkę do plemion indiańskich.

Przyjechała po nas Fanny (właścicielka MagicTour) firmowym vanem (mini busik) na spotkanie z naszym towarzyszem kolejnych dni, przewodnikiem - Pedro. Pakujemy do auta zakupione prezenty dla indian (świeże ryby z marketu) i ruszamy na obrzeże miasta, aby zmienić samochód. Fanny zabiera odliczone i wynegocjowane 3 dni wcześniej pesos kolumbijskie i życzy nam wspaniałych wrażeń z podróży.

Czerwony, wysoki, ogromny, silny, wyposażony, pojemny, poprostu bestia 4x4 - Toyota :) Aż się micha cieszy na widok tego cudeńka, którym mamy się poruszać po Sierra Nevada. Kierowca, Juan Carlos, zasiada za kierownicą, włącza piosenkę, którą (jeszcze o tym nie wiemy) będziemy słuchać przez wszystkie najbliższe przejażdżki naszym czerwonym skarbem off-roadowym (poniżej link dla wprowadzenia we wspaniały kolumbijski klimat terenowego wariactwa :D ):

Te Empeliculaste - Son Son !





Ruszamy do Don Diego. Jest to wioska leżąca przy drodze głównej Santa Marta - Riohacha (ok. 1 godziny). Zatrzymujemy się przy drodze, aby zjeść świeżego ananasa i oddać zakupy (owoce, warzywa i wodę) chłopcom, którzy motocyklami przewiozą je do wioski Quebrada del Sol. Sami podjeżdżamy jeszcze Toyotą kilka kilometrów wzwyż (namiastka off-roadu!) i dalej idziemy piechotą.

Droga nie jest łatwa. Po wysiłku dnia poprzedniego w Parku Tayrona i niedospanej nocy pot oblewa nas dosłownie wszędzie, a sił zaczyna brakować bardzo szybko. Na szczęście znajdujemy jeszcze ochłapy motywacji i pokonujemy najcięższe szlaki. Nagle Piotr spostrzega węża! To czarny, niewielki wąż o żółtym zakończeniu - nazywa się wg. Pedro Tigra, a dokładniej Rano amarillo (jak na zdjęciu).

Jest jadowity, a jego końcówka ogona jest toksyczna. Pedro strąca go w rów, nad którym stoimy, żeby nikogo nie ukąsił.

Idąc dalej pytamy Pedra o wszelkie informacje związane z plemionami indian, które odwiedzimy. O różnice, języki, wierzenia, tradycje, ubiór, tryb życia i styl życia, o historie, o bogów... Pedro wspaniale sobie radzi, bo jest w stanie przełożyć nam prostymi słowami praktycznie wszystko co chcemy wiedzieć, a jeśli czegoś nie wie - nie ukrywa tego i pomaga nam później o to zapytać.

Nagle to ja prawie weszłam na węża walczącego z jaszczurką na środku szlaku! Odsunęliśmy się i obserwujemy... zjadają się nawzajem. Jaszczurka wgryzła się w węża, a i vice versa - wąż nie jest dłużny, a nawet prowadzi, bo owija się swoim długim, zwinnym i elastycznym tułowiem wokół jaszczurki skutecznie ją przyduszając. Przykro nam na to patrzeć. Pedro wyjmuje swoją maczetę i delikatnie zaczyna je rozdzielać. Oj, dzielnie walczą i żadne nie daje za wygraną. W końcu puszczają i każde ucieka w swoją stronę. Jaszczurka ta, to typowy mieszkaniec Sierra Nevada, Lagasto. Wąż natomiast nie jest groźny dla nas, żywi się głównie małymi żyjątkami i zwierzątkami, które jest w stanie objąć swoim wąskim gardełkiem (nie pamiętam nazwy). Puszczamy je wolno i maszerujemy dalej...

W końcu docieramy do naszej wioski Quebrada del Sol, gdzie dostajemy zasłużone śniadanie :).
Dostajemy domowej roboty patacóny, jajeczniczkę i najpyszniejszą jak dotąd arepę razem z sałatką. Popijamy kawą organiczną uprawianą przez lokalnych indian i napojem Malta (słód). Ludzie przywitali nas uśmiechem i ciekawością. Jesteśmy w miejscu, gdzie białego podróżnika (turystę) spotyka się tak często, jak nosorożca na krakowskich błoniach. Patrzą i obserwują każdy ruch i zachowanie, a przede wszystkim naszą mowę - język polski jest dla nim czymś abstrakcyjnym. To samo dzieje się z obserwującymi nas indianami - my dla nich jesteśmy swego rodzaju zagadką z landu za oceanem.



Wyruszamy na spotkanie z przywódcą pierwszego plemienia dnia dzisiejszego: Arhuaco.
Spacer łąką i lasem zajmuje około godziny, żeby dotrzeć do rzeki, zaraz za którą osiedliło się kilka rodzin plemienia. Pedro zostawia nas na chwile samych prze rzece, żeby pójść zapytać, czy możemy wejść i porozmawiać z Mamo (Leader).



Wchodzimy. Wioska jest w trakcie dnia pracy, ale Mamo - Francisco znajduje dla nas czas na rozmowę. Siadamy więc na kamieniach niedaleko rzeki i zaczynamy pytać o życie indian, o rodzinę, o zwyczaje, o uprawy, wierzenia. Wódz zna język hiszpański, ale nie tak dobrze, jakby się wydawało. Sam Pedro ma czasami problem z komunikacją. Dostajemy odpowiedzi na nasze pytania i zostajemy zaproszeni do domu, gdzie wytwarza się materiały, których używają jako ubrania. Nici tworzą z rośliny fica. Następnie zobaczyliśmy całą rodzinę, czyli kilka kobiet (głównie ciężarnych), najstarszego syna i całą masę indiańskich dzieci wraz z psem i biegającymi kurczakami wewnątrz "szałasu". Rozmawialiśmy przy ogniu z rusztem, Pedro pomagał nam wszystko przekazać i zrozumieć odpowiedzi. Mija czas wizyty, Pedro płaci Mamo i jego synowi umówioną kwotę, jeszcze pamiątkowe zdjęcie razem (oczywiście wódz zażyczył sobie to zdjęcie jako prezent przy następnej wizycie Pedra), dziękujemy i wychodzimy.

Wracamy do naszej wioseczki na obiad (rybka), aby wieczorem udać się na odwiedziny do drugiego plemienia, Kohgi. Tu już inaczej wygląda wioska, nie spotykamy za wiele osób, głównie matki z dziećmi i dwóch mężczyzn (jeden z nich jest profesorem w szkole dla dzieci z wioski - naucza w ich indiańskim języku koghi). Rozmawiamy z jednym z indian o "domu dla mężczyzn", a mianowicie miejscu, do którego wstęp mają tylko mężczyźni w celu cotygodniowych obrad.



Kolejnym miejscem jest wybudowana  z pomocą rządu szkoła dla dzieci. Tam odbywamy niejako wywiad z profesorem, który stara się dokładnie wyjaśnić nam tradycje, wierzenia i sposób życia/przetrwania jego plemienia. Dokładnie tłumaczy jak ważne jest dla nich utrzymanie tożsamości Koghi wewnątrz samego siebie jak i na zewnatrz, wśród ludzi i cywilizacji. Cały czas zacina ulewny deszcze co powoduje skrócenie naszego spotkania, bo poziom rzeki dzielącej Koghi od naszej wioski z noclegiem gwałtownie się podnosi i musimy biec z powrotem, aby udało nam się jeszcze przez nią przejść.




Wracamy do siebie, prysznic, przepyszna kawa... i siedzenie. Tak, to właśnie mogę nazwać. Ustawiliśmy krzesła w rzędzie pod daszkiem z widokiem na ulicę i siedzimy z kawą w ręce. Patrzymy na dwa bary z bilardem (po lewej i po prawej). Z obu dobiega, najgłośniej jak tylko można rozkręcić regulator, muzyka kolumbijska (vallenato, salsa, itp.), a to nie takie tam zwykłe głośniczki, tylko największe kolumny jakie mogli zakupić w mieście. W obu siedzi po kilku klientów, a tylko w jednym widzimy jeszcze indian. Nie udało im się przeprawić przez rzekę zanim podniósł się jej poziom i muszą przeczekać. Jeden z chłopców szedł do baru cały dzień (tak daleko znajduje się jego wioska), aby napić się piwa :-).



Pedro zaprasza mnie na partyjkę bilarda, podejmuję więc wyzwanie i ruszamy. Nie przewidziałam tylko faktu, że wejdziemy do tego głośnego pomieszczenia, gdzie prawie można ogłuchnąć - a oni potrafią tam jeszcze rozmawiać! Strzeliliśmy dwie partyjki, remis :-) i uciekamy do drugiego baru, który wydaje się nie mieć aż tak mocnych głośników. Maciuś już smacznie próbuje zasnąć, a Piotruś zakupuje piweczka. Tej nocy jesteśmy tam mistrzami bachaty (dominikańskiego tańca). Nie dają nam odetchnąć i każą wciąż tańczyć... no tak, biali - nie sztywniacy - mogą stać sie atrakcją w takiej małej wioseczce ;-) Wspaniali ludzie nas otaczają.

Tu pierwszy raz spotkałam 3 światy w jednym miejscu. Jeden bar, my, z Europy biali ludzi, wyedukowani, ochrzczeni, z możliwościami na zobaczenie świata i próbami zrozumienia innych; kolumbijczycy, głośni, mówiący tylko w j. hiszpańskim, nie podróżujący i nie koniecznie interesujący się tym co poza Kolumbią istnieje; Oni - indianie... cisi, spokojni, obserwujący, rejestrujacy co widzą, zagadkowi, a raczej nie do odgadnięcia... Nigdy w życiu nie widziałam tak spokojnych ludzi, tak spokojnych DZIECI. Wszyscy jak na zawołanie patrzą, nie uśmiechają się jeśli nie czują się pewnie. Nie spodziewałam się, że będzie mi dane zobaczyć ich i doświadczyć ich obecności w tej ich swoisty sposób.

Kładziemy się spać w tym huku, aby rankiem o 6:00 być już na nogach. Rano udajemy się jeszcze raz do wioski Koghi, aby 'cyknąć' kilka zdjęć w słońcu i porannej mgle.


Wsiadamy na naszą Toyotkę i razem z Pedro, Juan Carlosem i jego synem ruszamy w dół (około 1,5 godziny off-roadowego zjazdu!!!) do wioski Don Diego, aby tam rozpocząć drugi dzień trekkingu z Leo - nowym przewodnikiem.

Leo prowadzi nas przez las ze 100 m n.p.m. na 800 m n.p.m. Po drodze pokazuje przeróżne gatunki drzew i opowiada o ich właściwościach i zastosowaniu (np. tambor, ficus, cacao, coca). W trakcie trekkingu oznajmia nam, że niestety wodzowie pobliskich wiosek mają spotkanie w tej, do której mieliśmy dziś wejść. Kiedy mężczyźni plemion mają spotkanie, nie wolno żadnej obcej osobie wejść do wioski. Są oni wtedy w stanie koncentracji, obmyślają rozwiązania problemów i obradują długo nie zmąceni światem zewnętrznym. Przeprawiamy się więc ok. 10 razy przez tą samą rzekę schodząc w dół, aż do złączenia się dwóch cieków: Don Diego (zimna rzeka) i Don Diegito (ciepła rzeka). Tu czekają na nas chłopcy z oponami, którymi teraz będziemy spływać jakieś 4 km, aż do restauracji, w której czeka na nas obiad - rybka!

kakao :)


Tu po obiedze, udajemy się jeszcze łodzią na szybki look rzeki wpływajacej do oceanu... odlatujące pelikany... spokojna rzeka vis ogromne fale Atlantyku, małpy na drzewach wysoko wysoko... Ciemne góry w oddali, te z których dopiero zeszliśmy, szczyty zatopione w brzemiennych deszczowych chmurach... Piękny widok. Widok tylko dla nas - nikt nie miał aparatu. Itak zawsze będziemy ten widok pamiętać...

Wsiadamy więc w naszą czerwoną Toyotkę i gnamy do przedostatniego przystanku naszej podróży po Kolumbii: Palomino. Juan Carlos znów włączył niekończącą się wersję piosenki Te Empeliculaste...

Anina

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz