wtorek, 18 listopada 2014

Karaiby - kolonialna Kartagena

10 listopada

Lotnisko w Pereira wygrało w moim osobistym rankingu najgorszych lotnisk świata. Małe, ciasne, z ulicy wchodzi się praktycznie w kolejkę nadawania bagaży. Następnie czeka na nas 1 z 2 "sal", gdzie są prowizoryczne bramki kontroli osobistej. W tle huk i świst zaparkowanych dosłownie kilka metrów dalej samolotów. Wychodzimy na zewnętrzny korytarzyk, aby ktoś z obsługi pokierował nas w odpowiednią stronę. Następnie z tego zewnętrznego tarasiku wchodzimy... ponownie do budynku do sali odpraw, pod odpowiednią bramkę. Po jakiejś godzinie czekania znowu zostaliśmy skierowani do tego samego wejścia/wyjścia, tylko że tym razem pokierowano nas na płytę lotniska i weszliśmy do samolotu lini VivaColombia. Lot do Cartageny poświęciłem na czytanie przewodnika.



11 listopada


A w Kartagenie... akurat była ulewa. Tak, dla odmiany znów pada. Pora deszczowa w końcu jest. Wszystko na miejscu i rwące potoki zamiast normalnych ulic. Do tego taksówkarz niebardzo wiedział, gdzie ma jechać. Okazało się, że w Kartagenie ludzie, wyjątkowo, posługują się nazwami ulica a nie numerami (o czym pisaliśmy we wcześniejszym poście). Na szczęście udało się dość sprawnie dojechać taksówką do naszego hostelu One Day Hostal w dzielnicy Getsemani. Hostel jest nowy i kameralny, generalnie wszystko w porządku. Jedynie jak pada deszcz, to jest w środku mokro. Pewna część budynku jest po prostu otwarta, takie mini podwóreczko (3x3m). Dość typowe rozwiązanie architektoniczne w Kolumbi.


Wstaliśmy o 8, ponieważ od 8:30 miało byś serwowane śniadanie. Ale latynoski luz pozwolił nam je dostać dopiero o 9:30. Od rana siedzieliśmy nad przewodnikiem i rozmawialiśmy z ludźmi w hostelu, jak zaplanować kolejne dni. Gdzieś koło południa udało nam się wyjść na miasto, mając w głowie zarys koncepcji.


Niemalże od razu trafiliśmy na kolorową paradę dzieci i młodzieży z okazji Dnia Niepodległości Kartageny. Taniec, muzyka, kolorowe stroje, uśmiechy na twarzy, gwar i zabawa. Jakże inny jest to obrazek od naszych obchodów w Polsce? Poważnie, szaro, w garniturach, sztywno i przy smutnych pieśniach. Ciekawy kontrast obrazujący dość dobrze polskie i kolumbijskie podejście do życia.

Właściciel hostelu - Carlos - zrobił nam daramową przechadzkę po mieście wraz z innymi gośćmi. Bardzo przyjemne miasto, dużo historii dookoła, gruby mur dookoła centrum. W przerwie na obiad doszedł do nas Jhon (z Couchsurfing'u) wraz z jego gościem - dziewczyną z Argentyny. Tak więc dość sporą grupką szwędaliśmy się dalej. Byliśmy na kawie chyba w najgorszej kawiarni w mieście, małej belejakiej, z drzwiami otwartymi na głośną i ruchliwą ulicę. No cóż, latynosi...

Na koniec doszliśmy pod zamek (nie weszliśmy bo cena biletów nas zabiła + było już późno). Ostatni punkt programu to sesja foto w... butach. Takich dużych, buciorach, gdzie wszyscy robia sobie zdjęcia, tak jak w słynnej Głowie na Rynku w Krakowie.

Po powrocie do hosteliku zadławiła nas ciężka decyzja: czy zostać w Kartagenie na noc (całe miasto szykowało się na imprezę z okazji święta), czy też zrealizwoać wcześniej obraną koncepcję i pojechać do Santa Marta autobusem. Z wielkim bólem serca zdecydowaliśmy się pojechać. Carlos złapał dla nas taksówkę i wynegocjował cenę (15k COP) i ruszyliśmy. Cóż, jechaliśmy ponad 1h z powodu okropnych korków po drodze. Dworzec autobusowy znajduje się totalnie na obrzeżach miasta, dużo dalej niż lotnisko. Oczywiście spóźniliśmy sie na autobus o 20, jednak pół godziny później jechał kolejny.

Latynowski luz znowu się ujawnił. Odjechaliśmy prawie pół godziny później, później kierowca zatrzymywał się kilka razy a to coś zjeść, a to szybę umyć w autobusie. Zatrzymywał się, wychodził a pasażerowie grzecznie czekali. W Santa Marta zjawiliśmy się chyba ok. 1 w nocy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz