niedziela, 23 listopada 2014

Palomino i zakończenie - powrót do Polski...

16 listopada, wieczór

Palomino - wioska wysadzona hotelami i hostelami w drodze do plaży. Juan Carlos i Pedro wysadzili nas wieczorem koło 18:00 przy jednym z hoteli. Podziękowaliśmy ładnie i ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Wszystkie hotele pełne białych wakacjowiczów albo podróżników, ale jeden, na samej plaży nie. Pani zaproponowała 40k COP na osobę w pokoju z wiatraczkiem, na co my pięknie się uśmiechnęliśmy... "Chcemy coś tańszego :-) ". Chwilę targowania i mięliśmy ten sam pokój za 25k COP na osobę. Jeszcze tylko kolacja gdzieś na plaży, drink przy szumie fal i gwieździstym niebie... i muzyka. Chłopak z gitarą i jego dziewczyna Juanita (anielski głos) uświetniali nam ten czas pięknymi piosenkami. A i jakże! Chłopak z gitarą okazał się Polakiem z krwi i kości :-) Pozdrawiamy Cię Filip jeśli nas czytasz!



Rano zjedliśmy śniadanie i pożegnaliśmy się ze znajomymi, opaliliśmy ostatnie skrawki ciałka i powalczyliśmy z falami. Pod drzewem Ania zobaczyła jeszcze ogromnego żółwia i zgromadzonych wokół niego ludzi. Leżał brzuchem do góry i twierdzili, że zaraz przyjdzie ktoś z kontroli sprawdzić czy jest zdrowy i go wypuszczą.



12:00 - czas wracać do Santa Marta...

Ostatnia noc z 17 na 18 listopada, tóż przed wylotem, miała być "na bogato", dlatego zarezerwowaliśmy łóżka w jednym z najfajniejszych hosteli w Santa Marta - Masaya Hostel. Na zakończenie pobytu w Kolumbii poszliśmy, wraz z nowo poznaną Brazylijką z naszego pokoju, na kolację do fajnie wyglądającej restauracyjki przy Parku Zakochanych (Parque de los Novios). Wybór już w ciągu kilku godzin okazał się błędny...

W nocy obudziły nas rewolucje żołądkowe Maćka, więc rano był jak zombie. Poszliśmy łapać autobus na lotnisko. Po drodze zostawiliśmy ostatnią flaszeczkę polskiej wódki naszemu koledze z hotelo-hostelu Miramar, który sporo nam pomagał w zdobywaniu informacji o okolicy.

Złapać autobus na lotnisko to też wyzwanie w Kolumbii. Po kilkunastu minutach to nie my autobus, ale on nas "złapał", krzycząc "aeropuerto!". Wsiedliśmy po upewnieniu się, czy oby na pewno tam jedzie. Jednak po kilku minutach jakaś kobieta z tyłu zaczęła dyskutować z kierowcą, że przecież ten autobus NIE jedzie na lotnisko, a nam powiedział, że jedzie. Kierowca na to, że JEDZIEMY na lotnisko. Kobieta, że NIE. On - TAK. Zbici z tropu, popatrzyliśmy po sobie i pojechaliśmy dalej. Okazało się, że kobieta miała rację... ale Pan Bileter zorganizował nam w locie przesiadkę. Zatrzymał innego busa, wyrzucił prawie dosłownie nas z plecakami i pokazał na drugi autobus krzycząć "aeropuerto!". Znowu posłusznie się przesiedliśmy. Na szczęście przesiadka została zorganizowana profesjonalnie i nowy Pan Bileter nie wziął od nas żadnych pieniędzy i po parunastu minutach znaleźliśmy się na plaży. No, na lotnisku, które było na plaży ;). Jedząc śniadanie, mieliśmy widok na morze i plażę tuż za ogrodzeniem lotniska, które było na wyciągnięcie ręki.



Takim sposobem szczęśliwie odbyliśmy swój pierwszy lot powrotny z czterech. W Bogocie okazało się, że ja i Ania również tracimy siłę i zaczęły się częste wycieczki do WC. Lot do Madrytu przebiegł również pod znakiem WC i szczegółów nie będę przytaczał. Krótka przesiadka w Madrycie i po 14 byliśmy w Brukseli. Dalej pociąg na południe miasta i autobus na drugie lotnisko - Charleroi. I ostatni lot, o 21, znanym wszystkim i nie zawsze lubianym, Wizzairem do Warszawy. Potem już tyko szybko taksówką na dworzec, gdzie startuje Polski Bus i takim sposobem, 20 listopada o 4:30 rano znaleźliśmy się szczęliwie na Dworcu Głównym w Krakowie.

Dziękujemy serdecznie za uwagę i pozdrawiamy wszystkich, którzy obserwowali naszego bloga, albo przynajmniej raz na czas zerknęli, co się z nami dzieje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz