niedziela, 23 listopada 2014

Palomino i zakończenie - powrót do Polski...

16 listopada, wieczór

Palomino - wioska wysadzona hotelami i hostelami w drodze do plaży. Juan Carlos i Pedro wysadzili nas wieczorem koło 18:00 przy jednym z hoteli. Podziękowaliśmy ładnie i ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Wszystkie hotele pełne białych wakacjowiczów albo podróżników, ale jeden, na samej plaży nie. Pani zaproponowała 40k COP na osobę w pokoju z wiatraczkiem, na co my pięknie się uśmiechnęliśmy... "Chcemy coś tańszego :-) ". Chwilę targowania i mięliśmy ten sam pokój za 25k COP na osobę. Jeszcze tylko kolacja gdzieś na plaży, drink przy szumie fal i gwieździstym niebie... i muzyka. Chłopak z gitarą i jego dziewczyna Juanita (anielski głos) uświetniali nam ten czas pięknymi piosenkami. A i jakże! Chłopak z gitarą okazał się Polakiem z krwi i kości :-) Pozdrawiamy Cię Filip jeśli nas czytasz!



Rano zjedliśmy śniadanie i pożegnaliśmy się ze znajomymi, opaliliśmy ostatnie skrawki ciałka i powalczyliśmy z falami. Pod drzewem Ania zobaczyła jeszcze ogromnego żółwia i zgromadzonych wokół niego ludzi. Leżał brzuchem do góry i twierdzili, że zaraz przyjdzie ktoś z kontroli sprawdzić czy jest zdrowy i go wypuszczą.



12:00 - czas wracać do Santa Marta...

Ostatnia noc z 17 na 18 listopada, tóż przed wylotem, miała być "na bogato", dlatego zarezerwowaliśmy łóżka w jednym z najfajniejszych hosteli w Santa Marta - Masaya Hostel. Na zakończenie pobytu w Kolumbii poszliśmy, wraz z nowo poznaną Brazylijką z naszego pokoju, na kolację do fajnie wyglądającej restauracyjki przy Parku Zakochanych (Parque de los Novios). Wybór już w ciągu kilku godzin okazał się błędny...

W nocy obudziły nas rewolucje żołądkowe Maćka, więc rano był jak zombie. Poszliśmy łapać autobus na lotnisko. Po drodze zostawiliśmy ostatnią flaszeczkę polskiej wódki naszemu koledze z hotelo-hostelu Miramar, który sporo nam pomagał w zdobywaniu informacji o okolicy.

Złapać autobus na lotnisko to też wyzwanie w Kolumbii. Po kilkunastu minutach to nie my autobus, ale on nas "złapał", krzycząc "aeropuerto!". Wsiedliśmy po upewnieniu się, czy oby na pewno tam jedzie. Jednak po kilku minutach jakaś kobieta z tyłu zaczęła dyskutować z kierowcą, że przecież ten autobus NIE jedzie na lotnisko, a nam powiedział, że jedzie. Kierowca na to, że JEDZIEMY na lotnisko. Kobieta, że NIE. On - TAK. Zbici z tropu, popatrzyliśmy po sobie i pojechaliśmy dalej. Okazało się, że kobieta miała rację... ale Pan Bileter zorganizował nam w locie przesiadkę. Zatrzymał innego busa, wyrzucił prawie dosłownie nas z plecakami i pokazał na drugi autobus krzycząć "aeropuerto!". Znowu posłusznie się przesiedliśmy. Na szczęście przesiadka została zorganizowana profesjonalnie i nowy Pan Bileter nie wziął od nas żadnych pieniędzy i po parunastu minutach znaleźliśmy się na plaży. No, na lotnisku, które było na plaży ;). Jedząc śniadanie, mieliśmy widok na morze i plażę tuż za ogrodzeniem lotniska, które było na wyciągnięcie ręki.



Takim sposobem szczęśliwie odbyliśmy swój pierwszy lot powrotny z czterech. W Bogocie okazało się, że ja i Ania również tracimy siłę i zaczęły się częste wycieczki do WC. Lot do Madrytu przebiegł również pod znakiem WC i szczegółów nie będę przytaczał. Krótka przesiadka w Madrycie i po 14 byliśmy w Brukseli. Dalej pociąg na południe miasta i autobus na drugie lotnisko - Charleroi. I ostatni lot, o 21, znanym wszystkim i nie zawsze lubianym, Wizzairem do Warszawy. Potem już tyko szybko taksówką na dworzec, gdzie startuje Polski Bus i takim sposobem, 20 listopada o 4:30 rano znaleźliśmy się szczęliwie na Dworcu Głównym w Krakowie.

Dziękujemy serdecznie za uwagę i pozdrawiamy wszystkich, którzy obserwowali naszego bloga, albo przynajmniej raz na czas zerknęli, co się z nami dzieje.

sobota, 22 listopada 2014

Sierra Nevada - wyprawa do plemion

15 listopada 2014

ZzzZZzZZzzzzzZz....

04:30 - budzik.
04:32 - walenie do drzwi: Chicos! Son las 4 y media! - szeptem wykrzyczał portier.
04:34 - drugi budzik. Wstajemy.
Szykujemy plecaki, szeleścimy, upychamy i dobudzamy się...
04:50 - wrzucamy bagaż do depozytu, chowamy paszporty pod kłódkę. Wszystko co potrzeba już w plecakach. Czekamy na samochód.
05:15 - Zaczynamy wycieczkę do plemion indiańskich.

Przyjechała po nas Fanny (właścicielka MagicTour) firmowym vanem (mini busik) na spotkanie z naszym towarzyszem kolejnych dni, przewodnikiem - Pedro. Pakujemy do auta zakupione prezenty dla indian (świeże ryby z marketu) i ruszamy na obrzeże miasta, aby zmienić samochód. Fanny zabiera odliczone i wynegocjowane 3 dni wcześniej pesos kolumbijskie i życzy nam wspaniałych wrażeń z podróży.

Czerwony, wysoki, ogromny, silny, wyposażony, pojemny, poprostu bestia 4x4 - Toyota :) Aż się micha cieszy na widok tego cudeńka, którym mamy się poruszać po Sierra Nevada. Kierowca, Juan Carlos, zasiada za kierownicą, włącza piosenkę, którą (jeszcze o tym nie wiemy) będziemy słuchać przez wszystkie najbliższe przejażdżki naszym czerwonym skarbem off-roadowym (poniżej link dla wprowadzenia we wspaniały kolumbijski klimat terenowego wariactwa :D ):

Te Empeliculaste - Son Son !





Ruszamy do Don Diego. Jest to wioska leżąca przy drodze głównej Santa Marta - Riohacha (ok. 1 godziny). Zatrzymujemy się przy drodze, aby zjeść świeżego ananasa i oddać zakupy (owoce, warzywa i wodę) chłopcom, którzy motocyklami przewiozą je do wioski Quebrada del Sol. Sami podjeżdżamy jeszcze Toyotą kilka kilometrów wzwyż (namiastka off-roadu!) i dalej idziemy piechotą.

Droga nie jest łatwa. Po wysiłku dnia poprzedniego w Parku Tayrona i niedospanej nocy pot oblewa nas dosłownie wszędzie, a sił zaczyna brakować bardzo szybko. Na szczęście znajdujemy jeszcze ochłapy motywacji i pokonujemy najcięższe szlaki. Nagle Piotr spostrzega węża! To czarny, niewielki wąż o żółtym zakończeniu - nazywa się wg. Pedro Tigra, a dokładniej Rano amarillo (jak na zdjęciu).

Jest jadowity, a jego końcówka ogona jest toksyczna. Pedro strąca go w rów, nad którym stoimy, żeby nikogo nie ukąsił.

Idąc dalej pytamy Pedra o wszelkie informacje związane z plemionami indian, które odwiedzimy. O różnice, języki, wierzenia, tradycje, ubiór, tryb życia i styl życia, o historie, o bogów... Pedro wspaniale sobie radzi, bo jest w stanie przełożyć nam prostymi słowami praktycznie wszystko co chcemy wiedzieć, a jeśli czegoś nie wie - nie ukrywa tego i pomaga nam później o to zapytać.

Nagle to ja prawie weszłam na węża walczącego z jaszczurką na środku szlaku! Odsunęliśmy się i obserwujemy... zjadają się nawzajem. Jaszczurka wgryzła się w węża, a i vice versa - wąż nie jest dłużny, a nawet prowadzi, bo owija się swoim długim, zwinnym i elastycznym tułowiem wokół jaszczurki skutecznie ją przyduszając. Przykro nam na to patrzeć. Pedro wyjmuje swoją maczetę i delikatnie zaczyna je rozdzielać. Oj, dzielnie walczą i żadne nie daje za wygraną. W końcu puszczają i każde ucieka w swoją stronę. Jaszczurka ta, to typowy mieszkaniec Sierra Nevada, Lagasto. Wąż natomiast nie jest groźny dla nas, żywi się głównie małymi żyjątkami i zwierzątkami, które jest w stanie objąć swoim wąskim gardełkiem (nie pamiętam nazwy). Puszczamy je wolno i maszerujemy dalej...

W końcu docieramy do naszej wioski Quebrada del Sol, gdzie dostajemy zasłużone śniadanie :).
Dostajemy domowej roboty patacóny, jajeczniczkę i najpyszniejszą jak dotąd arepę razem z sałatką. Popijamy kawą organiczną uprawianą przez lokalnych indian i napojem Malta (słód). Ludzie przywitali nas uśmiechem i ciekawością. Jesteśmy w miejscu, gdzie białego podróżnika (turystę) spotyka się tak często, jak nosorożca na krakowskich błoniach. Patrzą i obserwują każdy ruch i zachowanie, a przede wszystkim naszą mowę - język polski jest dla nim czymś abstrakcyjnym. To samo dzieje się z obserwującymi nas indianami - my dla nich jesteśmy swego rodzaju zagadką z landu za oceanem.



Wyruszamy na spotkanie z przywódcą pierwszego plemienia dnia dzisiejszego: Arhuaco.
Spacer łąką i lasem zajmuje około godziny, żeby dotrzeć do rzeki, zaraz za którą osiedliło się kilka rodzin plemienia. Pedro zostawia nas na chwile samych prze rzece, żeby pójść zapytać, czy możemy wejść i porozmawiać z Mamo (Leader).



Wchodzimy. Wioska jest w trakcie dnia pracy, ale Mamo - Francisco znajduje dla nas czas na rozmowę. Siadamy więc na kamieniach niedaleko rzeki i zaczynamy pytać o życie indian, o rodzinę, o zwyczaje, o uprawy, wierzenia. Wódz zna język hiszpański, ale nie tak dobrze, jakby się wydawało. Sam Pedro ma czasami problem z komunikacją. Dostajemy odpowiedzi na nasze pytania i zostajemy zaproszeni do domu, gdzie wytwarza się materiały, których używają jako ubrania. Nici tworzą z rośliny fica. Następnie zobaczyliśmy całą rodzinę, czyli kilka kobiet (głównie ciężarnych), najstarszego syna i całą masę indiańskich dzieci wraz z psem i biegającymi kurczakami wewnątrz "szałasu". Rozmawialiśmy przy ogniu z rusztem, Pedro pomagał nam wszystko przekazać i zrozumieć odpowiedzi. Mija czas wizyty, Pedro płaci Mamo i jego synowi umówioną kwotę, jeszcze pamiątkowe zdjęcie razem (oczywiście wódz zażyczył sobie to zdjęcie jako prezent przy następnej wizycie Pedra), dziękujemy i wychodzimy.

Wracamy do naszej wioseczki na obiad (rybka), aby wieczorem udać się na odwiedziny do drugiego plemienia, Kohgi. Tu już inaczej wygląda wioska, nie spotykamy za wiele osób, głównie matki z dziećmi i dwóch mężczyzn (jeden z nich jest profesorem w szkole dla dzieci z wioski - naucza w ich indiańskim języku koghi). Rozmawiamy z jednym z indian o "domu dla mężczyzn", a mianowicie miejscu, do którego wstęp mają tylko mężczyźni w celu cotygodniowych obrad.



Kolejnym miejscem jest wybudowana  z pomocą rządu szkoła dla dzieci. Tam odbywamy niejako wywiad z profesorem, który stara się dokładnie wyjaśnić nam tradycje, wierzenia i sposób życia/przetrwania jego plemienia. Dokładnie tłumaczy jak ważne jest dla nich utrzymanie tożsamości Koghi wewnątrz samego siebie jak i na zewnatrz, wśród ludzi i cywilizacji. Cały czas zacina ulewny deszcze co powoduje skrócenie naszego spotkania, bo poziom rzeki dzielącej Koghi od naszej wioski z noclegiem gwałtownie się podnosi i musimy biec z powrotem, aby udało nam się jeszcze przez nią przejść.




Wracamy do siebie, prysznic, przepyszna kawa... i siedzenie. Tak, to właśnie mogę nazwać. Ustawiliśmy krzesła w rzędzie pod daszkiem z widokiem na ulicę i siedzimy z kawą w ręce. Patrzymy na dwa bary z bilardem (po lewej i po prawej). Z obu dobiega, najgłośniej jak tylko można rozkręcić regulator, muzyka kolumbijska (vallenato, salsa, itp.), a to nie takie tam zwykłe głośniczki, tylko największe kolumny jakie mogli zakupić w mieście. W obu siedzi po kilku klientów, a tylko w jednym widzimy jeszcze indian. Nie udało im się przeprawić przez rzekę zanim podniósł się jej poziom i muszą przeczekać. Jeden z chłopców szedł do baru cały dzień (tak daleko znajduje się jego wioska), aby napić się piwa :-).



Pedro zaprasza mnie na partyjkę bilarda, podejmuję więc wyzwanie i ruszamy. Nie przewidziałam tylko faktu, że wejdziemy do tego głośnego pomieszczenia, gdzie prawie można ogłuchnąć - a oni potrafią tam jeszcze rozmawiać! Strzeliliśmy dwie partyjki, remis :-) i uciekamy do drugiego baru, który wydaje się nie mieć aż tak mocnych głośników. Maciuś już smacznie próbuje zasnąć, a Piotruś zakupuje piweczka. Tej nocy jesteśmy tam mistrzami bachaty (dominikańskiego tańca). Nie dają nam odetchnąć i każą wciąż tańczyć... no tak, biali - nie sztywniacy - mogą stać sie atrakcją w takiej małej wioseczce ;-) Wspaniali ludzie nas otaczają.

Tu pierwszy raz spotkałam 3 światy w jednym miejscu. Jeden bar, my, z Europy biali ludzi, wyedukowani, ochrzczeni, z możliwościami na zobaczenie świata i próbami zrozumienia innych; kolumbijczycy, głośni, mówiący tylko w j. hiszpańskim, nie podróżujący i nie koniecznie interesujący się tym co poza Kolumbią istnieje; Oni - indianie... cisi, spokojni, obserwujący, rejestrujacy co widzą, zagadkowi, a raczej nie do odgadnięcia... Nigdy w życiu nie widziałam tak spokojnych ludzi, tak spokojnych DZIECI. Wszyscy jak na zawołanie patrzą, nie uśmiechają się jeśli nie czują się pewnie. Nie spodziewałam się, że będzie mi dane zobaczyć ich i doświadczyć ich obecności w tej ich swoisty sposób.

Kładziemy się spać w tym huku, aby rankiem o 6:00 być już na nogach. Rano udajemy się jeszcze raz do wioski Koghi, aby 'cyknąć' kilka zdjęć w słońcu i porannej mgle.


Wsiadamy na naszą Toyotkę i razem z Pedro, Juan Carlosem i jego synem ruszamy w dół (około 1,5 godziny off-roadowego zjazdu!!!) do wioski Don Diego, aby tam rozpocząć drugi dzień trekkingu z Leo - nowym przewodnikiem.

Leo prowadzi nas przez las ze 100 m n.p.m. na 800 m n.p.m. Po drodze pokazuje przeróżne gatunki drzew i opowiada o ich właściwościach i zastosowaniu (np. tambor, ficus, cacao, coca). W trakcie trekkingu oznajmia nam, że niestety wodzowie pobliskich wiosek mają spotkanie w tej, do której mieliśmy dziś wejść. Kiedy mężczyźni plemion mają spotkanie, nie wolno żadnej obcej osobie wejść do wioski. Są oni wtedy w stanie koncentracji, obmyślają rozwiązania problemów i obradują długo nie zmąceni światem zewnętrznym. Przeprawiamy się więc ok. 10 razy przez tą samą rzekę schodząc w dół, aż do złączenia się dwóch cieków: Don Diego (zimna rzeka) i Don Diegito (ciepła rzeka). Tu czekają na nas chłopcy z oponami, którymi teraz będziemy spływać jakieś 4 km, aż do restauracji, w której czeka na nas obiad - rybka!

kakao :)


Tu po obiedze, udajemy się jeszcze łodzią na szybki look rzeki wpływajacej do oceanu... odlatujące pelikany... spokojna rzeka vis ogromne fale Atlantyku, małpy na drzewach wysoko wysoko... Ciemne góry w oddali, te z których dopiero zeszliśmy, szczyty zatopione w brzemiennych deszczowych chmurach... Piękny widok. Widok tylko dla nas - nikt nie miał aparatu. Itak zawsze będziemy ten widok pamiętać...

Wsiadamy więc w naszą czerwoną Toyotkę i gnamy do przedostatniego przystanku naszej podróży po Kolumbii: Palomino. Juan Carlos znów włączył niekończącą się wersję piosenki Te Empeliculaste...

Anina

piątek, 21 listopada 2014

Karaiby - Park Tayrona

13 listopada

Plan na dziś - dostać się do Parku Tayrona. Jedna z głównych atrakcji okolicy. Jeździ tam każdy podróżnik, przed lub po wycieczce do Cuidad Perdida (Zaginione Miasto), które jest drugą, główną atrakcją w tym rejonie. Ale najpierw oczywiście pisanie bloga, rezerwacja kolejnego hostelu. A.. i trzeba się spakować na 2 dni. Duże plecaki zostawiamy w naszym hotelo-hostelu Miramar o podwyższonym standardzie w pokoju, bo była klimatyzacja i "łazienka". Piszę w cudzysłowiu, ponieważ owa "łazienka" to był kibelek i prysznic na ok. 2 m2, ogrodzone murkiem o wysokości 1,6 m, znajdująca się w pokoju. Ale to tylko taka dygresyjka...

Tak więc ok. 12-13 udało się nam wyczołgać na ulicę. Busik do El Zaino, które jest znane jako "wejście do Parku". Budka, 38k COP za wstęp (ok. 50zł !!!). Nastepnie mini-busik, który za kolejne 2k przewoził ludzi 4km dalej. I zaczęliśmy spacerek. A raczej górską wędrówkę. Ja byłem oczywiście mokry po kilku minutach, bo wilgoć i temperatura ok. 30 st. robią swoje. Po jakiejś godzinie czy półtorej spotkaliśmy... pana sprzedającego lody. Jakby to była Sahara, pomyślałbym, że to fatamorgana. Ale tu było to naprawdę. Pan miał styropianową zamrażarkę i na jakiejś górce zrobił sobie swoje stoisko. Z racji gorąca zjedliśmy po lodziku i poszliśmy dalej.

Po kolejnej godzinie dotarliśmy do pierwszej "miejscowości". A raczej nadmorskiego obozowiska Arrecifes, gdzie można było za 13k mieć hamak na noc, a za 40k namiot 2-osobowy. Ania przetestowała WC (z oceną mało pozytywną), ja z Maćkiem piwerko i cole wypiliśmy w międzyczasie. Demokratycznie uznaliśmy, ze zobaczymy, co jest dalej. Ponoć ładniej i drożej...

Znowu 1-1,5h marszu, tym razem już nie po górkach i lesie, ale po płaskim, trochę po plaży. W końcu dotarliśmy do El Cabo San Juan del Guia. Faktycznie było warto. Dużo ładniejsze "obozowisko", piękna plaża, ale... na wejściu usłyszeliśmy, że nie ma miejsc. Oczywiście nie uwierzyliśmy i odstaliśmy, odczekaliśmy swoje. Ania pomęczyła recepcjonistę i znalazły się 2 jednoosobowe namioty za 25k za noc. Zwycięstwo. Czym prędzej pobiegliśmy na plażę wykąpać się. Czekając na prysznic, pogryzły nas komary, bo chyba ich pora nadeszła wraz z zachodem słońca (18 godzina). Nastepnie musieliśmy grzecznie poczekać na otwarcie jedynej restauracyjki na obozowisku, która miała sztywne i krótkie godziny otwarcia. Po co maja się przemęczać... ;)



Po zjedzeniu całkiem smacznej kolacji (głównie owoce morza i ryby), wzięliśmy po naturalnym soku i siedliśmy sobie na plastikowych krzesełkach twarzą w stronę morza i patrzyliśmy sie: raz na morze, raz na niebo i gwiady. I tak czas upływał... W końcu relaks, bez internetów, pośpiechu, czytania, planowania. Później spotkaliśmy znajomych z Tagangi Polaków, w końcu Kolumbia taka mała jest... Posiedzieliśmy z nimi chwilę i poszliśmy razem na taki mały, skalisty cypelek. Stąd jeszcze lepiej widać gwiazdy i magiczniej faluje morze. I tak czas upływał dalej...



Pomimo nocy, temperatura dalej była wysoka, więc w namiocie była sauna w 2 minuty. Trzeba było zaryzykować wizyta małych gości i spać przy otwartym wejściu.

14 listopada

Wraz ze wschodem słońca o 6 rano, prawie biegiem wydostaliśmy się z naszej sauny, w której została podkręcona temperatura. Przynajmniej wcześnie zaczeliśmy dzień. Znowu trzeba było poczekać na otwarcie restauracji, żeby zjeść śniadanko. Nastepnie plan przewidywał plażing-smażing. Więc kolejne kilka godzin spędziliśmy na piasku i w wodzie. O 12 check-out z obozowiska i udaliśmy sie alternatywną ścieżką do wyjścia Parku w miejscowości Calabazo. To nic, że wcześniej kilka osób powiedziało, że tu trzeba przewodnika wziąć, bo można się zgubić. Od czego jest kompas w komórce i GPS?

Obowiązkowym punktem było Pueblito, ruiny dawnej osady indian. Jest to określane mianem małego Cuidad Perdida. 2-3h później udało się bezpiecznie dotrzeć do drogi głównej w Calabazo. Po drodze udało się nam usłyszeć głośne krzyki małp (które brzmiały na początku jak jakiś duży, groźny zwierz).



Nieco dalej, dochodząc coraz bliżej cywilizacji usłyszeliśmy szczekanie psa. Parę krków dalej, zadarliśmy głowę do góry i... zobaczyliśmy indiankę patrząc na nas z progu swojej chatki wraz z gromadką dzieci. Uśmiechnęliśmy się i już mieliśmy iść dalej, ale uznałem, że nie przepuszczę takiej okazji. Zapytałem po hiszpańsku czy Pani Indianka mówi po hiszpańku, kiwnęła głową na tak. Poprosiłem Anię i Maćka o zapytanie się, czy możemy zrobić sobie z nią zdjęcie. Na co również pozytywnie kiwnęła głowa. Takim sposobem spotkaliśmy pierwszych, prawdziwych indian. Chwilę porozmawialiśmy, nagraliśmy filmik, zrobiliśmy kilka zdjęć, podziękowaliśmy i poszlismy dalej.



Przed złapaniem powrotnego autobusu do Santa Marta, zrobiliśmy oczywiście przerwę na soczek z naszych ulubionych, dziwnych i egzotycznych owoców. Powrót nieco nas zaskoczył, ponieważ przy wieździe do Santa Marta powstał gigantyczny korek. Pół kilometra jechalismy przez jakieś 45 min. W pewnym momencie, ku naszemu zdziwieniu, kierowca się zatrzymał i wyszedł. Pan bileter powiedział "wysiadać, nie jedziemy dalej". Ja oczywiście nie do końca łapałem co sie dzieje, ale zaraz zapytałem chłopaka, który zaczął się awanturować z Panem Bileterem, że żąda zwrotu pieniędzy i jakim prawem nie chcą dowieźć nas na przystanek końcowy. Ale latynoską mentalność nie jest łatwo zrozumieć. Był korek, ciężko się jechało, więc się zatrzymał i wyszedł. Po co się męczyć? Oliwy do ognia dolała Ania, zwracając się do kierowcy o zwrot połowy pieniędzy o bilet, skoro nie chce jechać dalej, bo do naszego celu mamy jeszcze 6km i nie będziemy iść na nogach. I do tego nie wiemy gdzie jesteśmy, że zostaliśmy oszukani, itd. Wtedy chyba latynoskie poczucie honoru zadziałało i kierowca nagle ruszył z pozostałą garstką pasażerów. Pozostała cześć posłusznie wyszła już na początku całego zdarzenia.

Wieczór spędzilismy na spakowaniu się, zjedzeniu czegoś i poszliśmy spać. Kolejnego dnia pobudka przed 5 i początek wyprawy do indiańskich plemion...


wtorek, 18 listopada 2014

Karaiby - Santa Marta, Taganga

12 listopada
Obudziliśmy się w autobusie na środku drogi krajowej. Mówią, że to już terminal w Santa Marta i każą szybko wysiadać. Jest 1 w nocy. Wysiadamy na środku niczego, gdzie czeka już 3 taxi na zaspanych klientów. Wsiadamy do tej, której kierowca najmniej krzyczy i jedziemy do hotelu. Dojechaliśmy pod samą kratę drzwi, bar jeszcze w środku otwarty, jeden klient w dredach. Odbieramy klucze do naszego dormitorio i wypijamy jeszcze po kieliszku rumu na sen...

Hotel MariMar, nie hostel, okazał się niezupełnie spełniać standardy, ale ze względu na naszą senność po przyjeździe pominęlismy ten fakt. Wysypiamy się wiec wystarczająco, aby ruszyć z kopyta z organizacją naszych wycieczek na Costa Carribe (wybrzeżu karaibskim). Przełom - spotykamy pierwszych Polaków. Dwie dziewczyny z Krakowa jak się później okazało ;) Taki światek mały.  Śniadanko nad morzem - standardowo jajecznica z arepa, patacon i napojem mlecznym o smaku kawy ;) a na deser soki!

Po obejściu wszelkich biur turystycznych, które znaleźliśmy i zaciągnięciu informacji w hotelu, znaleźliśmy w miarę ciekawą opcję w MagicTour, które proponowało coś czego jeszcze nie zdążyli wnieść do oferty, nowa trasa w kierunku poznania plemion Indian zamieszkujących Sierra Nevada. Tu wszyscy jeżdżą do Ciudad Perdida (Zaginione miasto). Braliśmy pod uwagę wyjście do tego miejsca, zwłaszcza, że ciężko znaleźć tu inny wybór. Ta trasa jest już bardzo dobrze znana przez turystów, a tribus indigenos (plemiona indiańskie) zamieszkujące tereny na drodze do celu są już na tyle skomercjalizowane, że nie koniecznie pokazują swoją prawdziwą naturę. Jesteśmy wymagający w naszych preferencjach i zdeterminowani odbyć coś  "innego" niż tylko turystyczna trasę, więc biuro potrzebuje czasu na przygotowanie konkretnej oferty. Z racji, że spędziliśmy sporo czasu na bieganie po mieście, aby skorzystać jeszcze z dnia ruszamy do Taganga- 15 minut busem na północ od St Marta. 

Opisy tego miejsca w przewodniku okazują się mocno ubarwione... To nie zupełnie jest raj dla backpackerow, a raczej dla bezdomnych, narkomanów itp. Plaża jest brudna i zaniedbana, lokalni próbują zbić interes na jedzeniu i wycieczkach z nurkowaniem i snorkling'iem (80k COP/za os.) i wypożyczalni masek do snorkling'u za 10k COP na godzinę. Odmawiamy i dajemy się tylko przewieźć lodeczka na inną plażę, Playa Grande (6k COP w dwie strony), gdzie podobno jest czysto i pieknie - co mniej więcej okazuje się prawdą. Zostajemy więc aż do 17:00, żeby odpocząć troszkę od zgiełku ulicznego miasta. Tu też spotykamy Polaków po raz drugi - tym razem parę z Warszawy (salud Ewa i Paweł). 12 listopada zyskał dla nas miano dnia Polaka :P

Na plaży w takim miejscu nie zupełnie można wypocząć. Ledwie zejdziesz z łódki, a z każdej strony krzyczą z lepszą ofertą drinka, obiadu... Odmawiasz i szukasz miejsca żeby rozłożyć kocyk - oni wiedzą, że o tym myślisz więc 5 osób wskazuje Ci leżaczek czy tez płatny cień pod palmą. Odmawiasz i znajdujesz miejsce, kładziesz się i myślisz"wreszcie...". Oj nie! 2 panie zrobią masaż, niedrogo i w 5 minut. Odmawiasz, ale skoro zdążyłeś juz poleżeć te 5 minut to na pewno jesteś spragniony Loda! I już pan z wózkiem podjechał i dzwoni dzwonkiem przy samym uchu... Odmawiasz i możesz przez najbliższe 15 minut rozkoszować się spokojem aż do kolejnego pochodu.

Wsiadamy w bus powrotny do St Marta i usadzamy 8 liter w ostatnim rzędzie (bo Maciek stoi). Siedziała tam też starsza pani, która nas zapytała czy się "wycieczkujemy". Od słowa do słowa okazało się, że jest mamą właścicielki MagicTour, który organizował nam wlaśnie propozycję. Pani Mama nie czekała tylko dała nam prywatny numer córki - dzwonię. Spotkanie umówione na wieczór ;) 

Dla odmiany udajemy się do meksykańskiej knajpy, w której zamawiamy mięsko, no z wyjątkiem Piotrka, który wiadomo - wcina rybę ;). Po kolacji przychodzi Fanny z MagicTour z obstawą. Zaczynamy negocjacje... Trwało to dobrze ponad godzinę. Mamy to! Dwa dni w Sierra Nevada na zupełnie nowym szlaku prowadzącym do wiosek Indian dwóch z czterech zamieszkujących te tereny plemion, Koghi i Arhuaco. Cena brawurowo wytargowana, zadowoleni i ciekawi co nas czeka wymieniamy z Fanny uścisk dłoni. 

Jeszcze zanim wybierzemy się na tour, chcemy odwiedzić jedno z naturalnych skarbów Kolumbii - Parque National Tayrona. Pakujemy wiec plecaki na kolejne dwa dni o idziemy zobaczyć nocne życie w St Marta. Salud! (Na zdrowie!)


Anusia

PS. Ponownie przepraszam za brak zdjęć - wytłumaczę się po powrocie :)

Karaiby - kolonialna Kartagena

10 listopada

Lotnisko w Pereira wygrało w moim osobistym rankingu najgorszych lotnisk świata. Małe, ciasne, z ulicy wchodzi się praktycznie w kolejkę nadawania bagaży. Następnie czeka na nas 1 z 2 "sal", gdzie są prowizoryczne bramki kontroli osobistej. W tle huk i świst zaparkowanych dosłownie kilka metrów dalej samolotów. Wychodzimy na zewnętrzny korytarzyk, aby ktoś z obsługi pokierował nas w odpowiednią stronę. Następnie z tego zewnętrznego tarasiku wchodzimy... ponownie do budynku do sali odpraw, pod odpowiednią bramkę. Po jakiejś godzinie czekania znowu zostaliśmy skierowani do tego samego wejścia/wyjścia, tylko że tym razem pokierowano nas na płytę lotniska i weszliśmy do samolotu lini VivaColombia. Lot do Cartageny poświęciłem na czytanie przewodnika.



11 listopada


A w Kartagenie... akurat była ulewa. Tak, dla odmiany znów pada. Pora deszczowa w końcu jest. Wszystko na miejscu i rwące potoki zamiast normalnych ulic. Do tego taksówkarz niebardzo wiedział, gdzie ma jechać. Okazało się, że w Kartagenie ludzie, wyjątkowo, posługują się nazwami ulica a nie numerami (o czym pisaliśmy we wcześniejszym poście). Na szczęście udało się dość sprawnie dojechać taksówką do naszego hostelu One Day Hostal w dzielnicy Getsemani. Hostel jest nowy i kameralny, generalnie wszystko w porządku. Jedynie jak pada deszcz, to jest w środku mokro. Pewna część budynku jest po prostu otwarta, takie mini podwóreczko (3x3m). Dość typowe rozwiązanie architektoniczne w Kolumbi.


Wstaliśmy o 8, ponieważ od 8:30 miało byś serwowane śniadanie. Ale latynoski luz pozwolił nam je dostać dopiero o 9:30. Od rana siedzieliśmy nad przewodnikiem i rozmawialiśmy z ludźmi w hostelu, jak zaplanować kolejne dni. Gdzieś koło południa udało nam się wyjść na miasto, mając w głowie zarys koncepcji.


Niemalże od razu trafiliśmy na kolorową paradę dzieci i młodzieży z okazji Dnia Niepodległości Kartageny. Taniec, muzyka, kolorowe stroje, uśmiechy na twarzy, gwar i zabawa. Jakże inny jest to obrazek od naszych obchodów w Polsce? Poważnie, szaro, w garniturach, sztywno i przy smutnych pieśniach. Ciekawy kontrast obrazujący dość dobrze polskie i kolumbijskie podejście do życia.

Właściciel hostelu - Carlos - zrobił nam daramową przechadzkę po mieście wraz z innymi gośćmi. Bardzo przyjemne miasto, dużo historii dookoła, gruby mur dookoła centrum. W przerwie na obiad doszedł do nas Jhon (z Couchsurfing'u) wraz z jego gościem - dziewczyną z Argentyny. Tak więc dość sporą grupką szwędaliśmy się dalej. Byliśmy na kawie chyba w najgorszej kawiarni w mieście, małej belejakiej, z drzwiami otwartymi na głośną i ruchliwą ulicę. No cóż, latynosi...

Na koniec doszliśmy pod zamek (nie weszliśmy bo cena biletów nas zabiła + było już późno). Ostatni punkt programu to sesja foto w... butach. Takich dużych, buciorach, gdzie wszyscy robia sobie zdjęcia, tak jak w słynnej Głowie na Rynku w Krakowie.

Po powrocie do hosteliku zadławiła nas ciężka decyzja: czy zostać w Kartagenie na noc (całe miasto szykowało się na imprezę z okazji święta), czy też zrealizwoać wcześniej obraną koncepcję i pojechać do Santa Marta autobusem. Z wielkim bólem serca zdecydowaliśmy się pojechać. Carlos złapał dla nas taksówkę i wynegocjował cenę (15k COP) i ruszyliśmy. Cóż, jechaliśmy ponad 1h z powodu okropnych korków po drodze. Dworzec autobusowy znajduje się totalnie na obrzeżach miasta, dużo dalej niż lotnisko. Oczywiście spóźniliśmy sie na autobus o 20, jednak pół godziny później jechał kolejny.

Latynowski luz znowu się ujawnił. Odjechaliśmy prawie pół godziny później, później kierowca zatrzymywał się kilka razy a to coś zjeść, a to szybę umyć w autobusie. Zatrzymywał się, wychodził a pasażerowie grzecznie czekali. W Santa Marta zjawiliśmy się chyba ok. 1 w nocy.

piątek, 14 listopada 2014

¿Que hora es?

Krążymy gdzieś po mieście szukając czegoś do zjedzenia. Zatrzymujemy napotkaną osobę, żeby zapytać ją jak dojść do polecanej knajpy. Rozpoczyna się wielka opowieść. Potok słów płynie nieprzerwanym strumieniem. Razem z Anią staramy się nadążyć za monologiem. Piotr nerwowo stąpa z nogi na nogę. Potok słów płynie dalej. Piotr zaczyna nas szarpać za rękaw, że on już wie dokładnie gdzie iść. Nasz rozmówca mówi dalej. Po jakiejś pół godziny, kiedy zaczerpnął w końcu powietrza na 3 sekundy, mówimy że dziękujemy bardzo za wskazówki i odchodzimy.
Piotr pyta: No i co powiedzial??
My: Że jest tam dobre jedzenie i jest gdzieś tam (niedbale machając ręką w bliżej nieokreślonym kierunku)
Piotr ze zdziwkiem łamanym na zdenerwowanie: I coś jeszcze?
My po dłuższym zastanowieniu i zebraniu wszystkich myśli do kupy: Że jedzenie jest tam naprawdę dobre..


Język hiszpański w swojej melodyce różni znacząco się od języka polskiego czy angielskiego. Tutaj wypowiada się mnóstwo słów i całych zwrotów które nie za bardzo dają się przetłumaczyć  jakkolwiek na język polski.

Spróbujcie obejrzeć telenowelę latynoamerykańską z polskim lektorem. Lektor kończy zdanie a latynoski kochanek w najlepsze dalej opiewa zalety Izaury przez najbliższe 30 sekund.
Wygląda to mniej więcej tak:
Juan: carino mio, te amo con todo mi corazon. Sin ti mi vida no vale nada mas. Cuando te fuiste  - tu rompiste mi corazon. Quiero sentirte en mis brazos. Me enamora cada dia mas en tus ojos, quales son como espejo de tu alma. Amor mio, dime que me quieres, pero aqui y ahora, no en letras, porque en papel no siento nada. Tu eres toda mi vida. Te amo.
Lektor: Kocham cię bardzo.

Jeśli chcecie się nauczyć gramatyki języka idźcie do szkoły. Jeśli natomiast chcecie poznać prawdziwe znaczenie języka musicie siąść sobie na ławeczce przy gwarnej ulicy i wsłuchać się w to co mówi ulica. 


PS. Dorzuciliśmy zdjęcia z Salento do poprzedniego posta

czwartek, 13 listopada 2014

Zona Cafetera - Salento. Z aromatem kawy...

Nadszedł czas pożegnać stolicę salsy po tym zdecydowanie za krótkim pobycie. Czas na Zona Cafetera. Po gwarnych negocjacjach z kierowcami busów zabieramy się za 15k COP za os. do Armenii, a tam przesiadka do Salento;) Trasa miała zabrać 2,5 godziny... Zajęła 4 z hakiem. 



Salento

Czas się zatrzymał. Spokój i cisza. Ludzie się przyglądają, ale nie wytykają palcami. Są mili i uśmiechnięci, nie zagonieni codziennością. Akurat tak wypadło, że dotarliśmy w piątkowy wieczór, kiedy zaczyna sie weekendowe szaleństwo - tu inną miarą mierzona jest rozrywka. 


Hostel La Casona (17k COP za osobę) nie ma wielu gości tej nocy, ale każdy z nich wydaje się na swój sposób ciekawy, z historią i własnym podejściem do rzeczy. Są muzycy (niczym podróżni trubadurzy), są lingwiści pracujący jako guías czyli przewodnicy, jest Efrain, który zwrócił na siebie sporą uwagę z racji, że żyje muzyką i żyje z muzyki. Chciałam kupić jego płytę, ale on po prostu nie ma wiecej niż jedną, która nagrał po to, by z nią podróżować jako część swojego dorobku. 


Salento ma w sobie coś magicznego. Człowiek uspokaja się tu samoistnie, nagle potrzeby egzystujące w dużych miastach giną na rzecz niezmąconej kontemplacji latynoskiego bytu. 
Miasteczko: Jest główny plac z kościołem i małym parkiem w środku. Dokoła sklepiki, kawiarnie i restauracje, bary. Reszta miasteczka to prostopadle ułożona sieć dróg z kolorowo pomalowanymi niskimi domkami. Na "rynku" są dwa zegary, jeden swobodnie stoi przy wejściu do głównej ulicy prowadzącej na przyległe do miasteczka wzgórze La Cruz, drugi natomiast na wieży kościoła. Obydwa nieustająco wskazują godzinę 8:00. Wiecznie psujący się bankomat. Kolorowe wagony, przy których serwuje się trucha (pstrąga)  Psy... 






Psy odgrywają tu rolę krakowskich gołębi. Są tu pewne różnice. Gołębi większość ludzi nie lubi, chroni się przed nimi balkony siatkami, budynki szpikulcami, a karmione są tylko na krakowskim rynku. W Kolumbii nikt psa nie przepędza, nie krzyczy, nie bije i nie płoszy. Pies leży na ulicy, czy chodniku -no leży, tyle. Przyjazne zwierze, ni krzty agresji. Pies nie warczy i nie zaczepia, co najwyżej smyrnie łapką jak jem, żeby mu dać -nie nachalnie. Kolejna różnica - na dużą skalę spotyka się gołębie tylko w Krakowie. W Kolumbii psy masowo zasilają chodniki całego kraju.



Wracając do Salento. Właściwie dlaczego tu jest tak... Inaczej? Otóż, czy ktoś kiedykolwiek czuł się źle w górach? Salento jest położone w pieknej dolinie otoczonej ciekawej struktury górami. Region Quindio, obok doliny Cocora. Zielono i zielono i palmowo... Słońce budzi promieniami muy temprano (raniutko), bo już od 6, a dzień kończy się ok. 18, co z kolei następuje w mgnieniu oka. Dosłownie w momencie od zachodu słońca robi się ciemniusieńko. 

W skrócie co robiliśmy w Zona Cafetera?

1. Sobota:

Zjedliśmy śniadanko (standardowo jajeczniczka z patacones i arepa), a wszystko za jakiego 6k COP. Plan był prosty - bierzemy plecaki i ruszamy do finca (gospodarstwo z plantacją kawy), żeby zobaczyć proces parzenia kawy i przejść się po okolicznych pagórkach. Po drodze na śniadanie natomiast spotkaliśmy pana, który zaproponował nam ciekawe urozmaicenie wycieczki -  Caballos amigos? (Może konie, przyjaciele?). Przemyśleliśmy sprawę przy soku z maracuji, jako że żadne z nas wcześniej nie miało doświadczenia w jeździe konnej - dlaczego by nie? Utargowaliśmy (krakowskim targiem) z 45k COP na 35k COP za osobę i ruszyliśmy po nasze rumaki.
Po 3 minutowej instrukcji obsługi czworonoga - ruszamy, stromym urwiskiem w dół i do góry, w dół i do góry...

Po drodze finca Ocasa - tam spędzamy ponad godzinkę i uczymy się jak postaje kawa, aby na końcu własnoręcznie ją zaparzyć przez tak zwaną La media de abuela, czyli pończochę babci. Kawa jest wyśmienita!

Ruszamy więc dalej - trzej muszkieterowie i nasz przewodnik - w kierunku La cascada, wodospadu górskiej rzeki w środku lasu. Pada deszcz... ale nie przeszkadza to naszym koniom, które wiozą nas jak na autopilocie. Lejce w prawo, lejce w lewo... a koń itak prze na wprost! Wspaniałe zwierzęta. Kawa i konie zaliczone.

Wieczorem Maciek postanawia nabrać sił i zostaje w hostelu w ciepłym łóżeczku, a ja z Piotrem prosto w wir sobotniej gorączki salsowej na rynku Salento. Okazuje się jednak, że wygląda to zupełnie inaczej. WIęcej spotkaliśmy vallenato i merenge niż salsy, ale też miło spędziliśmy czas popijając Aguardiente  i bujając do rytmu z latynosami.

2. Niedziela:

Każdy poranek w Salento jest bajkowy... Wstajemy  w ciemnym pokoju po to, aby otworzyć okno rażące wschodnim światłem... po czym, kiedy oczy się przyzwyczają wyłania się widok na zielone góry i dolinę. Chciałoby się tam zostać.

Postanowiliśmy się rozdzielić i Maciek został w Salento, żeby poprzechadzać się wśród lokalnych i porozmawiać z nimi, a potem pojechać do Filandii.
Stop. Maciek time:
Filandia to miasteczko jeszcze bardziej odklejone od rzeczywistości niż Salento. Utrzymane w podobnym klimacie co Salento, tylko bez turystów i z jeszcze lepszymi widokami. Samo miasteczko położone jest na wzgórzu, a jej centralny i najwyżej położony punkt do rynek. Powoduje to, że  stojąc na rynku, w którą stronę by się nie obrócić na przestrzał uliczki widać zapierające dech w piersiach widoki Valle de Cauca, która trochę przypomina hobbitowskie śródziemie z pofalowanymi pagórkami na każdym kroku.
Każdy domek ma kolory z innej parafii, wygląda to trochę jakby jakiś producent farb wydał wszystkie końcówki parti mieszkańcom, każdemu inny kolor. Ale razem sprawia to niesamowicie piękne wrażenie. Taką właśnie Kolumbię zapamiętam - bardzo kolorową.


Z Piotrkiem ruszyliśmy do Valle de Cocora -wreszcie zobaczymy najstarsze i nawyższe na świecie palmy woskowe! Wskoczyliśmy do jeep'a za 3k COP na ryneczku Salento i w drogę! W 30 minut byliśmy na miejscu i od razu podziwialiśmy to miejsce. Nie wiedzieć czemu, myśleliśmy, że trzeba iść dalej i znaleźć las palm gdzieś w głębi gór. Ruszyliśmy więc na 5 -cio godzinny marsz w górę, aż spotkaliśmy ludzi na ok 2800 m. n.p.m., którzy olśnili nas, że las palm to właśnie ten, który widzieliśmy na dole po dotarciu jeep'em na miejsce. Zmyliła nas nazwa  El bosque, co oznacza "Las",  a wiec kierowaliśmy się na zwykła finkę :) Tak czy inaczej, kondycję mamy niezłą.



Po powrocie zjedliśmy razem w kolejnej polecanej przez przewodnik restauracji i poszliśmy jeszcze na nocną przechadzkę po miasteczku. Spać!

3. Poniedziałek:

Wyspani, wypoczęci, obolali, ale zdrowsi, zjedliśmy śniadanie w hostelu i wyszliśmy zgarnąć ostatnie ochłapy spokoju i chillout'u przed dalszą podróżą.
385 schodów na wzgórze La Cruz, to właściwie droga krzyżowa na szczycie, której jest krzyż i punkt widokowy, mirador.  Potem przechadzka po sklepach, gdzie głównym celem był kolumbijski kapelusz, ale niestety kupiliśmy wszystko tylko nie kapelusze. Piotrek stał się posiadaczem ponczo ;) Kawa, wino o smaku kawy, kawowe przysmaki... Maciek w tym czasie przesiadywał na ławce głównej uliczki i kontemplował zachowanie przechodniów czekając na nas.


Pakujemy się i ruszamy do Pereira na lotnisko, skąd samolot zabiera nas do Cartageny, gdzie będziemy dokładnie na dzień Niepodległości Cartageny, jak i... Dzień Niepodległości Polski!

VIVA POLONIA!

Do następnego razu,

Anna

poniedziałek, 10 listopada 2014

Con tiempo latino

Post pisany w ukryciu, bo Piotr zakazał pisania postów, w których nie ma napisane o której jedliśmy śniadanie.


W Polsce wszystko się planuje. Co będę jadł na kolację, co się stanie jeśli zacznie padać deszcz, czy mam wystarczająco zapasów, żeby przeżyć zimę, dokąd zmierza moje życie, kiedy będzie mój ulubiony serial?


Latynosi niczego nie planują. Żyją tu i teraz. Teraz sobie siedzę na ławeczce, a co będę robił później to się zastanowię jak przestanę siedzieć na ławeczce. Jestem głodny? Wyciągam rękę i z drzewa zrywam owoc. Zima? Tu jest wieczne 20scia kilka stopni.



Latynosi żyją stanem obecnym. Jeśli coś działa to nie trzeba ruszać, tak dziadek zrobił 100 lat temu, to po co się inwestować pieniądze, czas i siłę na coś co już działa.

Lotnisko w San Andres. Jedno z mniejszych z których odlatywaliśmy. Z 5 lotów ciągu dnia. Przed wejściem pan oferujący, czynność której potrzeby dalej nie zrozumiałem, czyli owijanie bagażu folią. W Europie jest do tego maszynka która robi bzzzz i wypluwa przezroczystą kulkę. Tutaj jest pan, który stoi rolką foli śniadaniowej i obkręca twoją walizkę wprawnym ruchem, tak aby zrobić powiększoną wersję kanapki do szkoły.
To samo lotnisko kilka metrów dalej przy desku do checkinów. Zostawiamy bagaż. W Europie nasze plecaczki odjeżdżają na taśmociągu, gdzieś w odmęty lotniska. Tutaj jest Pan Taśmociąg, który przenosi każdy bagaż, w jakieś sobie znane tylko miejsce. 



Jedziemy autobusikiem, gdzieś zgubieni w Valle de Cauca. Zatrzymujemy się na światłach, ktoś podchodzi z deską do autobusu, uderza deską w opony, krzyczy coś do kierowcy, odjeżdżamy. Po godzinie jazdy zatrzymujemy się w jakiejś wiosce, obok chaty z napisem Wulkanizator. Okazuje się ze mamy flaka. Co by zrobili Europejczycy? Wszyscy wychodzą, odholowuje się autobus, wzywa zastępczy. Co robią Latynosi? Podchodzi pan wulkanizator z wężykiem, pompuje opone, kiedy wszyscy pasażerowie są dalej w autobusie. Kierowca płaci 5k COPow i odjeżdżamy. Nie którzy się nawet nie zorientowali.




Hostel na San Andres. Jadalnia na 5 piętrze. Widok ładny, więc okien wstawiać nie warto. A że raz, na jakiś czas popada do środka, tak że robi się basen w środku? Woda ma to do siebie że wyparowuje sama. A okna, to trzebaby wstawiać, remont robić. Jest dobrze jak jest. 

Bo nic nie robić to trzeba umieć.








niedziela, 9 listopada 2014

Z San Andres do Cali!

5.11.2014
Nie przyjmowałam do świadomości, że sezon deszczowy sięgnie San Andres, nie chciałam raczej przywoływać myślami deszczu i... i tak wszystko na nic. 
PADA... Mocno pada.. Jest sztorm. Wieje i świszczy, rzuca żabami i wyrywa z butów. Widocznie od dłuższego juz czasu, bo z 3-go piętra dostrzec można, że na ulicy szkli się lustro wody mierzwione kolejnym opadem.


Co robić na karaibach, których wyidealizowane wyobrażenie pękło na moment w mokrym pejzażu zza okna  hostelu El Viajero?



No nic, wstawaliśmy dumnie i wytrwale, aby zjeść śniadanie z polskimi zwyczajami (kuchnia na szczycie naszego penthouse'a z tarasem, a raczej prawie basenem, gdyż okien brak - wyglądała uroczo). Codziennie tościki z dżemorem, kaweczką i świeży soczuś z marketu na dole. Mniam ;) I tak na przeciw przygodzie!



Tak było jeszcze w środę... 



W czwartek:

Poszło troje kamratów na lotnisko San Andrés, upalny dzień, właściwie to opuszczamy wyspę... hmm, aż dziw, że akurat na nasz wyjazd pogoda wydaje się kipieć słońcem i gorącem jak przystało na karaiby... 



Odprawiliśmy się expresowo i pod eskortą Pani stewardesy przeszliśmy do samolotu. Spotkaliśmy parę Niemca i Kolumbijkę, na których wpadliśmy na wyspie 2 razy w 2 rasta barach. Przypadek, że i teraz z nimi lecimy? Alicia pomaga nam okiełznać mapę Cali i już jesteśmy gotowi na nowe przygody!


* Z cyklu, spostrzeżenia Anny:

Jako, że od kilku miesięcy jestem dumną i szczęśliwą posiadaczką aparatu ortodontycznego muszę z całą swą radością wyznać, że San Andres (jak na razie tylko wyspa, później okaże się również czy reszta Kolumbii) to RAJ APARATÓW! 


Gdzie się nie obejrzę, z kim nie porozmawiam, aparaty robią tu nielada furorę! A że Kreole i Kolumbijczycy tu mieszkający są z reguły ciemno/czarnoskórzy to wygląda to prze-pię-knie! Noszą je nawet kiedy wcale nie mają za wiele do poprawy! Np. Czarny kolega z lodzi zabierającej nas na Johny Cay miał czarny! aparat, co wyśmienicie mu pasowało. Koleżanka z recepcji w hostelu miała turkusowy, pod kolor oczu... Można by tu wymieniać tą tęczę barw! Tylko mój aparat, szary i nudny - sprawę koloru będę musiała jeszcze raz przemyśleć.



Cali

26 stopni, mniejsza wilgotność. Wsiadamy w autobus do centrum miasta za 5k COP (ok.18 km), kiedy reszta pasażerów płaciła po 3k (czyżbyśmy zostali potraktowani jak gringo?). W połowie drogi, wsiada na chwilę chłopiec, żeby spisać liczbę pasażerów i liczbę bagaży nie wiadomo po co... Jedziemy i podziwiamy Valle de Cauca, czyli dolinę Cauca. Piękne góry, których szczyty toną w gęstych chmurach, plantacje kukurydzy i horyzont pełen drzew przypominających mniejszą wersję baobabu - są płaskie, co powoduje wrażenie spłaszczonej rozdzielczości ekranu LG, śmieszny efekt ;)


Dojechaliśmy do Terminal de Buses i wskoczyliśmy do taxi. Taxista załadował wszystkie nasze plecaki na przednie siedzenie tak, że chyba całą drogę jechał na 1 biegu. Po kilku chwilach, ostrych hamowaniach i prawie kolizji - taxowkarz się... zgubił ;) Wyjęliśmy więc GPS Piotra i nawigowaliśmy taxiarza aż do hostelu ;) Okazało się, że to adres podany w Internecie był niepoprawny.


Szczerze mówiąc, nie widziałam jeszcze takiego rozgardiaszu na ulicy. 5 pasów ruchu, ale wszyscy chcą wjechać akurat na nasz. Dobrze, że zmieściliśmy się na tylnym siedzeniu, bo jadąc z przodu można by wyjść z mokrymi gaciami po minucie ;)



Warto jeszcze ogarnąć kwestię adresów w Kolumbii. Jak się połapać w liczbach, krzyżykach i przedziałach liczbowych? Ano, dowiedzieliśmy się, że system opiera się na ulicach Carreras i przecznicach Calles ustawionych mniej więcej pod kątem, prostym do siebie. Na przykład, Calle 16 # 2-84. Cel znajduje się na ulicy 16 za skrzyżowaniem z droga 2 w odległości 84 m od tego skrzyżowania. Bardzo mi się podoba - porządek musi być. I jest do momentu, aż przejdziemy do diagonal, czyli rozwidleń w  kształcie " Y" dróg calles i rozwidleń ulic, carreras których nazwę zapomniałam ;) 




Wreszcie Hostel Caelum. Kąpiel, szybka oprowadzka po głównej ulicy przez właściciela hostelu, żeby wreszcie dotrzeć na obiad w okolicy San Antonio, imponującej dzielnicy Cali. Dla odmiany wybraliśmy Pita Majita, arabska kuchnia pełna humusu, pita (taka do kebaba podobna bułka tylko mniejsza), itp.








Wieczorem piwko w naszym hotelowym ogródku z właścicielem, Alvaro i jego przyjaciółmi i wyjście do Tin Tin Deo! Ze wszystkich miejsc, w których tańczy się salsę, to z pewnością utkwi mi w pamięci na bardzo długi czas... Tańcząc z Piotrem kubańską na pewno troszkę się odróżnialiśmy, co poczułam tańcząc z wymiataczami Cali! A myślałam, że już całkiem nieźle mi idzie ;) Chylę przed nimi czoło...


* Z cyklu, złote myśli Macieja dobra rada:



Salsa w Cali jest podniesiona do roli religii. A Tin Tin Deo jest jak Watykan dla tutejszych salseros.

Klub, który z zewnątrz wygląda jak budka z hotdogami wewnątrz kryje prawdziwą świątynię salsy. Myślałem, że znam się na salsie trochę. You know nothing John Snow.


Absolutnie każdy tutaj jest mistrzem salsy w naszym rozumieniu. Każdy z nich mógłby mieć własną szkołę salsy w Krakowie. Każdy tańczy inaczej. Tutaj nie ma technik, rozliczania, czy ustalonych schematów. Każdy tańczy tak, jak to czuje i za każdym razem jest to zjawiskowe. Razem sprawia to wszystko ze stoi się z zrozdziawioną szeroko szczęką, patrząc jak zahipnotyzowany na wirujący tłum.



Salsa kolumbijska różni się od tego co my znamy pod pojęciem salsy. Tutaj drobi się kroczkami bardzo szybko, czasem przypomina to nawet rock'n'rolla (szczególnie odmiana salsa choque). Nie ma natomiast za wiele figur i węzłów w naszym rozumieniu.



7.11.2014



Wstaliśmy. Tak, wstaliśmy. Bezsilnie stąpamy pod zimny prysznic i na śniadanie.

Postanowiliśmy zajrzeć jeszcze raz na dzielnicę San Antonio, zobaczyć Cali z góry i napić się Macondo café con Lulo (owoc uprawiany w Kolumbii) oraz dwóch kombinowanych koktajli z owcami. Piotrek krzywi się przy kawie i ratuje kubki smakowe jedząc Brownie z lodami;) Trzeba im przyznać, że poczucie smaku mają czasem zaskakujące ;)






Do następnego razu!

Anna vel Anna