W Polsce jest tak
logicznie. Jak pada deszcz, to pada. Jak nie pada to jest sucho. Jak się wypada,
to poprawia się pogoda i jest ładnie.To takie naturalne. Ale nie w naszym „Raju”.
Wstajemy rano –
pada. Myślimy co by tu porobić. Myślimy, myślimy, w końcu wymyślamy i co? Nagle
te wszystkie czarne chmury znikają i wychodzi słońce. Zmieniamy plan dnia.
Wypożyczamy skutery i jedziemy dookoła wyspy, bo jest ładnie. Jest ładnie, jest
ładnie, słońce świeci i nagle – pojawiają się te chmury, co wcześniej tak
szybko zniknęły. Zaczyna się ulewa. Potem okazuje się, że może padać jeszcze
bardziej. Przestaje. Wychodzi słońce, zbieramy się, żeby jechać dalej i co?
Znowu ulewa – nie wiadomo skąd. Tak jest właśnie na San Andres, małej, karaibskiej
wysepce w porze deszczowej. Zapytacie, co na to prognozy pogody? Ano burze i
deszcze niemalże non stop na każdy dzień. Ciężko powiedzieć, czy zawierają
więcej prawdy czy więcej kłamstwa. Zgadza się jedynie temperatura: 26-31
stopni.
Jest jeszcze
jedna różnica w stosunku do naszych, polskich deszczów. Tutaj deszczem nikt się
nie przejmuje. Pada to pada. Przyspiesza się kroku, albo... nie wychodzi się z
domu. Tak „po latynosku”. Jak pada deszcze ruch uliczny prawie zamiera,
ponieważ jego większość stanowią motory, skutery i półotwarte wózki golfowe, które spełniają tutaj taką samą funkcję, jak auta klasy ekonomicznej w Europie.
Tyle słowem
wstępu do klimatu. Ale to jeszcze nie wszystko. Jeśli chodzi o klimat muzyczno
kulturowy, to oprócz wszechobecnej muzyki latino: salsy, bachaty, vallenato,
cumbia, reggaetonu istnieje na San Andres również bardzo popularna kultura rasta
wraz z muzyką reggae. Kreole, czyli „rdzenna ludność”, nie lubią Kolumbijczyków,
którzy roszczą sobie prawa do tej wyspy. Jak nie muszą nie mówią po hiszpańsku
i żyją sobie spokojnie z dala od San Andreas Town, czyli głównego miasteczka na
wyspie.
Poza tym godnie
reprezentujemy nasz kraj w świecie.. no przynajmniej w Kolumbii. Zaczęło się od
tego, że Maciek usłyszał od czarnoskórego tubylca na imprezie w Bogocie: „Chłopcze,
jesteś biały a ruszasz się jak czarny!”. Teraz na San Andres Ania uczy zgraję
Brazylijczyków „Hej sokoły” (grając na gitarze). Oprócz tego pokazujemy,
że Polacy umieją również tańczyć, niejednokrotnie wzbudzając uznanie lokalnej i
przyjezdnej społeczności. Od jakiegoś czasu często w naszym hostelu słychać
hasła: „Po-lo-nia!” albo „viva Polonia!” (czyli „niech żyje Polska!”). Miło.
Nawet bardzo, szczególnie, że w Europie Polacy są często postrzegani mało pozytywnie.
A teraz wycinki z
dzienniczka-pamiętniczka:
2 listopada
Od śniadania
próbowaliśmy napisać posty na bloga. Zajęło to kilka godzin, ponieważ
internet jest tu masakrycznie wolny. Około 14 wypożyczyliśmy 2 skutery (80k COP) i po
małych trudnościach na początku, pojechaliśmy na wycieczkę dookoła wyspy. Po drodze mijaliśmy wioski Kreoli (czyli głównie potomków niewolników przywożonych tu przez kolonizatorów). Zatrzymaliśmy się na chwilę dłużej w miejscu zwanym Benge's place na coco loco, czyli lokalny drink serwowany w kokosie. Również pierwsza rozmowa z rastafarianami.
Kolejną atrakcją miał być zaznaczany w każdym przewodniku "gejzer". Tenże gejzer okazał się dziurą w skale połączoną z morzem. Przychodzące fale wtłaczają wodę w ten kanał, która wytryskuje w górę pod ciśnieniem. Ot cała atrakcja. Jako naiwni turyści, zgodziliśmy się na darmowy parking w zamian za kupno drinka.
W drodze powrotnej, dla odmiany, złapała nas ulewa. Czy naprawdę tak jest w raju?
Po oddaniu skuterów, prysznicu, spotkaliśmy się z Wendy - dziewczyną z Couchsurfing'u. Oczywiście znowu była ulewa, więc pojechaliśmy jej pojazdem (taki melex z silnikiem spalinowym; bez szyb, z daszkiem) do restauracji La Regata na kolację. Jedliśmy owoce morze i ryby. Nie była to najtańsza kolacja w naszym życiu, ale restauracja bardzo klimatyczna.
Zostaliśmy podwiezieni do hostelu, oczywiście cali mokrzy, bo padało. Turbo-drzemka zamieniła się na 2h sen, potem już tylko integrowaliśmy się w kuchni z sympatycznym Brazylijczykiem i Francuzem.
3 listopada
Wybraliśmy się na
typową wycieczkę na pobliskie wysepki (tak, jeszcze mniejsze od tej naszej ;) ). Najpierw maleńka El Aquario, na którą przywożone są setki turystów. Hałas, gwar, krzyki... gdzie ten karaibski luz? Wysepka miała dosłownie 30-40 m szerokości. Tu można było snorkelować, ale w sumie nic ciekawego. Dojenie grosików. Stąd można było przejść (dosłownie) na Cayo Rosa (100x150 m), gdzie była mała rasta - restauracyjka.
Ostatnim punktem wycieczki było Johnny Cay. Nieco większa wysepka, kilka restauracyjek i barów, jeszcze więcej setek turystów i ładna plaża. I to wszystko poza sezonem...
Po powrocie, jeszcze mokrzy od chlapiącej w łodzi wody i oblepieni piaskiem, poszliśmy do restauracyjki zwanej Fisherman Place (również polecana przez nasz przewodnik). Zjedliśmy super smaczne rybki oraz rondon, kolejne typowe tutaj danie gotowane na mleczku kokosowym: mieszanka owoców morza + ślimak + juka + platan + ziemniak + jeszcze pewnie coś.
Prysznic, drzemka i poszliśmy "na kluby". Z racji, że było już po północy, po jakiejś pół godziny impreza w "Coco loco" się skończyła. Poszliśmy więc do innego miejsca zwanego "Aquarius". Tam posiedzieliśmy z turystami z Cali (Kolumbia) i potańczyliśmy nieco.
4 listopada
Jakoś nie
mogliśmy się zebrać, po drodze na plażę odwiedziliśmy kilka sklepików i nagle
zrobiła się godzina 13... Po burzliwej debacie zdecydowaliśmy się wziąć
samochodzik golfowy i pojechać na West View popływać z rurką i pooglądać rybki.
Po drodze złapała nas ulewa i zostaliśmy „zmuszelni” zatrzymać się w rasta
barze Big mama. Tutaj właściciel - Sol - zrobił nam 3 wymyśłone przez siebie dinki: Baja Tanga, Big mama i Palo Parado
Po powrocie z West View zjedliśmy po rybce w lokalnej restauracyjce niedaleko naszego hostelu. Niestety jedzenie było raczej kiepskie.
Wieczorem Ania grała i śpiewała ze wszystkimi obecnymi w kuchni, później przenieśliśmy się na ostatnie piętro na taras, gdzie była imprezka i jakieś głupie animacje. Jak na all inclusive w Egipcie...
Szczepek ta Ty wygladasz jak niemiecki emeryt :P
OdpowiedzUsuń