Migawki z nocy zaraz po przylocie:
Po zjedzeniu lokalnego jedzonka z poprzedniego posta Maćka, ruszamy na podbój klubów salsowych! Przebywamy pół miasteczka przebranych ludzi i trafiamy na klub Quiebra canto.
Salsa na żywo! Raj dla ucha i nóg :) teraz tylko taniec...
1 listopada 2014
Tak więc po dostojnie podanym śniadaniu w postaci
jajecznicy z cebula i pomidorkami popijanych prze-mleczoną kawą i
pysznym rumianym tościkiem zapakowaliśmy się i wyruszyliśmy na podbój
Bogoty w dzień!
Idealnie ustalony przecież plan troszkę podupadł po rozmowie i dobrych radach gosposi hostelu, która wywróżyła nam deszcze popołudniem. Stąd pierwszym celem, zaraz
po Cafe Internet, było wzgórze Monserrate ;) Wyruszamy...
Ile osób może świadomie nie wiedzieć, dokąd
prowadzi pytających o drogę trzech gringo? Ile z tych osób jest niepewna, ilu
nie chce się dokładnie wytłumaczyć i wyrzucają ramię w losowym kierunku z
komentarzem "derecho!"*, a ile totalnie nie wie, co mówi lub chce się
zwyczajnie pozbyć zaczepnych białasków?
Zwiedzanie miejsc handlowych w
konkretnym celu bez konkretnych wskazówek od rogu do rogu może być
zabawne i było, ale to by bylo na tyle ;) Ostatecznie poszukiwania
cafejki internetowej zakończyły się powodzeniem, a nawet z bonusem, gdyż
oprócz wydrukowanych biletów pan Alfred z Llamadas (kafejka internetowa i budki telefoniczne) pomógł nam aktywować
kolumbijski numer telefonu i wreszcie złapaliśmy płynniejszy kontakt ze światem
Shakiry.
Monserrate! Wyjazd wyciągiem teleaurico (wyciag), a zjazd kolejka funicular (kolejka). Wzgórze było tak strome, że
ciężko było wyobrazić sobie wspinaczkę w górę, czy jakiekolwiek zejście.
Na szczycie rozpościerała się przepiękna panorama stolicy z widokiem na
nadchodzącą chmurę... Wstąpiliśmy do Sanktuarium, gdzie oko przykuła
czarna Madonna z czarnym Jezuskiem. Przeszliśmy dalej i znaleźliśmy sie
na targowisku pierdoleciaków :). Breloczki, święte obrazki, kapelusze,
herbata z koki, krzyże, święte mikołaje, kolorowo plecione torebeczki,
zabawki, ozdoby, biżuteria... Jedzenie - glównie kurczaki, banany
nadziewane serem i marmoladą, mnóstwo owoców i... znów Koka. A tu do wyboru do koloru:
Bioherbartki, napar z koki, nalewka z koki... Wszystko pachnie i woła (dosłownie woła),
żeby kupić. Próbujemy wiec nalewki z koki i udajemy się do kolejki jadącej w dół do centrum.
Po
drodze do Museo de Oro (Muzeum Złota) wstępujemy do małej, przydrożnej
kawiarenki i pytamy o "chocolate completo" typowo podawaną z serem. O dziwo pytaliśmy w kilku knajpkach wcześniej i takowego
typowego specyfiku nie posiadali. Tu natomiast, trochę znudzona i
spowolniona Pani odpowiada - Si. Wspaniale! Siadamy więc wciąż niepewni
jak wyglądać ma ten dziwny przysmak. No i jest... Czekolada...
Plasterki sera na spodeczkach... Cukier trzcinowy... Pytanie? Jak to się
je?
Pani była tak uprzejma, że pozwoliła nam zjeść na swój własny
sposób :) A wiec, ser w łapkę jako zagryzka i popijamy czekoladką...
Dziwnie, wciąż nam sie wydaje, że przysmak podany w internetach i LP (przewodnik) jest
narodowym żartem Kolumbijczyków.
Udaliśmy się do Muzeum i
spotkaliśmy się ze znajomym kolumbijczykiem Jairo, który postanowił nam towarzyszyć wewnątrz.
Dobrze strzeżone Muzeum posiadało bogatą kolekcję złotych naczyń,
biżuterii, narzędzi i wielu wielu innych przedmiotów, które wystawione w
gablotach, opiewane legendą o El Dorado przybierały magiczny charakter
ukrywanej w nich historii...
Razem z Jairo poszliśmy zjeść obiad. I
tu jak zawsze pojawił się dylemat... Czy pójść do miejsca dla
mięsożerców czy roślinożerców? Hm tym razem poszliśmy do wegetariańskiej
knajpki w centrum La candeleria (wybór uzasadniony brakiem czasu i godnego wyboru w pobliżu)
zarządzanej przez kilka kobiet krzątających się od samego wejścia.
Dostaliśmy zupkę wiejska z fasolka, yuca, kukurydza itp., a na drugie
Lasagne. Do wszystkiego, pyszne naturalne soki z tomate del arbol ("pomidor z drzewa" - owoc, który ma lekką nutę pomidora) oraz drugi, którego nazwy nie pamiętam. Dołączyła do nas znajoma z
Couchsurfingu, Ximenita.
Jairo z Ximenita, po usłyszeniu naszego
przeżycia z czekoladowym wybrykiem potwierdzają, że owszem to jest
tradycyjny przysmak Bogoty i zabierają nas do porządnego miejsca gdzie
skosztowalismy go ponownie. No cóż, to i tak nie na nasze kubki smakowe ;)
Odwiedziwszy
jeszcze prędko Plaza de Bolivar ruszyliśmy do hostelu po bagaż i
pognaliśmy na lotnisko. Po skosztowaniu pysznych soków z marakuji i lolu
wskoczylismy do samolotu na 2 godzinki, by znaleźć sie na oddalonej od
wybrzeża Kolumbii o ok. 800 km wyspie San Andres...
Przylot do San Andres:
Podmuch ciepła, wilgoć w
powietrzu, wiatr... Pierwsze wrażenie. Po deszczu, niezbyt czysto,
zapachy w każdej dzielnicy to jedzenia, to drzew, to śmieci, to znów
zapach morza zza zabudowania... duszno i wilgotno. Za każdym rogiem
muzyka, głośna muzyka.. Salsa, bachata, reggaeton! Bezpańskie psy,
leżą.. one tylko leżą albo szukają wody. Maja szczęście, że to pora
deszczowa.
Z lotniska do hostelu przeszliśmy piechotą :) ponad 1 km. A wiec i jest, Hostel El Viajero!
* derecho - oznacza: na wprost, natomiast de recha oznacza: w prawo (tu tkwił problem w zrozumieniu, gdyż my tych dwóch zwrotów nie rozróżnialiśmy)
Ania & Piotr
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz